Żyjąc w matriksie

Zawsze kiedy podróżuję poza granice kraju, Białoruś wydaje mi się miejscem zacofanym: ze swoją odgórnie sterowaną gospodarką, kolektywnym rolnictwem i komunistycznymi pomnikami. Mam wówczas wrażenie, że mój kraj utknął w innej epoce.

Dwadzieścia lat dyktatury sprawiło, że czasem myślę: nic się tu nie zmienia. Jednak w Mińsku wyraźnie widać, że Białoruś wkroczyła w XXI wiek. I chociaż mój kraj nadal nie doświadczył transformacji demokratycznej, to wyraźnie przeżywa rewolucję cyfrową. W centrum miasta studenci mijają pomnik Lenina ze słuchawkami w uszach i oczami wlepionymi w ekrany swoich smartfonów. W moim sąsiedztwie nowoczesne budynki biurowe dzielą przestrzeń ulicy z reliktami socrealizmu. Młodzi profesjonaliści piszą na tabletach i czytają książki na czytnikach, podróżując po mieście metrem pamiętającym czasy Sowietów.

Ten kłopotliwy kontrast jest niczym z fi lmu Braci Wachowskich. Informatycy pochodzący z kraju, który Reporterzy Bez Granic nazwali “wrogiem internetu”, są chętnie zatrudniani na całym świecie. Z przeprowadzonej ostatnio wśród programistów (którzy zarabiają na tyle dobrze, by rozwijać tak zwaną technologię wyzwolenia) ankiety wynika, że właściwie nie wierzą w e-demokrację albo wartości europejskie. Aplikacja Viber, która pozwala ludziom za darmo dzwonić oraz wysyłać SMS-y, powstała w tym samym kraju, który znajduje się na ostatnich pozycjach międzynarodowych rankingów mierzących wolność słowa. Białoruska gospodarka państwowa stworzyła – wiodącego w skali globu – producenta oprogramowań, który znalazł się w indeksie giełdy nowojorskiej. Kraj, w którym kontrola rządu jest wszechobecna, stał się jednocześnie największym światowym źródłem SPAM-u. Jak pisze Bloomberg Businessweek: “ostatnia europejska dyktatura” jest jednocześnie “wylęgarnią zaawansowanej technologii”.

In the matrix

Source: kwankwan/Flickr

Ta cyfrowa rewolucja wpływa na Białoruś na wiele sposobów. To rząd zbiera jej fi nansowe owoce. Od 2011 roku eksport zaawansowanych technologicznie produktów z Białorusi wzrósł trzykrotnie. W zeszłym roku nasz kraj znalazł się w światowej trzydziestce państw, które dostarczają drogą morską usługi związane z rozwojem oprogramowania do zagranicznych klientów. Technologia towarzyszy rozwojowi kraju także na inne sposoby. W 2012 roku Białoruś przeskoczyła o dwadzieścia miejsc w indeksie Światowego Banku informacji i technologii komunikacyjnych, o jedenaście oczek w górę w indeksie gospodarki opartej na wiedzy. Mnie jednak, jako demokratycznego aktywistę specjalizującego się w nowych mediach, ciekawi odpowiedź na pytanie, czy cała ta technologia przynosi coraz więcej wolności.

Najnowsza historia, zwłaszcza ta związana z Arabską Wiosną, pokazuje, że internet i technologie związane z nowymi mediami mogą posłużyć jako narzędzia zmian demokratycznych. Niezależne białoruskie media doświadczyły wirtualnego przełomu podczas politycznego i ekonomicznego kryzysu w 2011 roku, kiedy to zdecydowanie wzrosło czytelnictwo internetowe. Tworzone niezależnie, pozostające w kontrze do rządowej propagandy wiadomości internetowe codziennie czytało pół miliona użytkowników. Po raz pierwszy opinia publiczna zaczęła wierzyć bardziej mediom internetowym niż państwowym. Pomimo dwóch dekad skutecznego zamykania redakcji mediów internetowych i represjonowania dziennikarzy reżim stracił w końcu kontrolę nad wirtualną przestrzenią informacyjną. W ciągu ostatnich dwóch lat niezależne i opozycyjne informacje oraz serwisy informacyjne zdominowały kategorię mass mediów w Akavity, czyli narodowym internecie białoruskim. Teraz, jak wskazał jeden z moich kolegów, “kiedy coś dzieje się na Białorusi, ludzie włączają komputery, a nie telewizory”.

Dzięki internetowi, jego interaktywności i anonimowości (a przynajmniej iluzji bycia anonimowym), gwałtownie zwiększyła się liczba Białorusinów uzyskujących obiektywne informacje, a także znacząco poszerzyła się przestrzeń debaty publicznej. Niezależne sondaże opinii publicznej wskazują, że coraz więcej Białorusinów podważa wykładnię państwowej propagandy. Co więcej, internet pomaga skontaktować się osobom rozczarowanym reżimem. To ma ogromne znaczenie w kraju, w którym spotkanie grupy większej niż trzy osoby na ulicy jest uznawane za niedozwolone działania masowe i rozpraszane przez policję. Dla naszego – cyfrowych dysydentów – pokolenia fora internetowe, blogi i portale społecznościowe stały się wielką “cyberkuchnią”, w której możemy się spotkać, znaleźć ludzi myślących podobnie jak my, pośmiać się z władzy, zadawać pytania, wymieniać się opiniami, omawiać wiadomości, planować działania obywatelskie, a nawet organizować się.

Te możliwości internetu stały się dla nas jasne latem 2011 roku, kiedy za pośrednictwem Facebooka i społeczności Vkontakte udało się zorganizować strajki przeciwko wzrostowi cen benzyny oraz serię “milczących protestów” ulicznych w odpowiedzi na spowolnienie rozwoju gospodarczego. Ale ta euforia po wybuchu wirtualnego aktywizmu nie trwała długo – reżim szybko odpowiedział w swoim starym stylu: brutalnymi represjami w realu. Zderzenie oddziałów policji z pokojowo nastawionymi tłumami (z klaszczącą młodzieżą na czele), nocne naloty na mieszkania młodych administratorów portali społecznościowych i długie “pogawędki” agentów KGB ze studenckimi aktywistami na temat tego, co napisali na swoich blogach sprawiły, że Białoruś zaczęła przypominać filmowego Matrixa.

Jak na razie gumowe pałki “przebiły” wirtualne “lajki”. Fala protestów zamarła, niektórzy aktywiści internetowi wyemigrowali, zmniejszyła się liczba zwolenników grup opozycyjnych w portalach społecznościowych, przez co rozwiały się nadzieje, że nowe media mogą stać się katalizatorem “Białoruskiej Wiosny”. Rozszerza się przepaść między aktywnościami w internecie i w realu: chociaż rośnie liczba użytkowników i subskrybentów portali społecznościowych, tak samo jak liczba “lajków” i udostępnień pod postami popierającymi obywatelską aktywność, liczba rzeczywistych uczestników demonstracji i innych opozycyjnych działań pozostała taka sama, a nawet spadła. W portalach społecznościowych na przykład ponad 20 tysięcy osób zadeklarowało udział w corocznym opozycyjnym Marszu Czarnobylskim w kwietniu, ale de facto pojawiło się na nim mniej niż 1500 osób. Pomimo szerokiego rozpowszechniania informacji i dyskusji w internecie wydarzenie to przyciągnęło niemal taki sam tłum oddanych zwolenników, jaki uczestniczył w tej i innych demonstracjach w ciągu ostatnich 15-20 lat.

Biorąc pod uwagę, że uliczne demonstracje – nawet te, na które władze wyrażają zgodę – zwykle kończą się zatrzymaniami i karami grzywny, tak niską frekwencję może wytłumaczyć czynnik strachu. Podobny schemat zachowania można zaobserwować też w innych, niezwiązanych tak bardzo z polityką sytuacjach. Jakiś czas temu popularny białoruski pisarz, redaktor i ekspert do spraw mediów podzielił się publicznie swoim studium przypadku Facebooka, który sprawił, że zweryfikował on swoje przemyślenia na temat potencjału sieci społecznościowych do mobilizowania nawet jego własnych wirtualnych znajomych. Jakiś czas temu na ulicy znalazł małego kotka; zabrał go do domu i nakarmił. Ale ponieważ już miał kota, który nie znosił nowych przybyszów, zamieścił na Facebooku zdjęcie zwierzątka wraz ze stosownym apelem. W ciągu niecałego dnia jego wpis został obejrzany przez około trzy tysiące użytkowników, otrzymał trzydzieści “lajków”, dziesiątki komentarzy i został udostępniony przez kolejnych dwadzieścia osób, ale nie pojawiła się nawet jedna oferta adopcji. Jego wniosek był taki, że ci, którzy planują zorganizować kampanie obywatelskie przy pomocy sieci społecznościowych, powinni brać pod uwagę fakt, że mogą być pustą bańką, spuchniętą wprawdzie od “lajków” i komentarzy, ale nieniosącą rzeczywistych treści.

Znany białoruski blogger zauważył, że media społecznościowe odgrywają także rolę wentyla bezpieczeństwa, miejsca, gdzie można publicznie wyrazić frustrację. Pozwala to narzekającym “spuścić parę” w wirtualu, bez konieczności doprowadzenia jej do politycznych działań. Internetowi użytkownicy mogą także uważać, że wypełniają swój obywatelski obowiązek poprzez wirtualną deklarację poparcia – bez konieczności wychodzenia z domu. Jeden z liderów białoruskiego internetu zaproponował wytłumaczenie tego zachowania – bliższe sztucznemu światu rodem z Matrixa. Uznał, że reżim pozwolił na to, żeby BYnet (białoruski internet) pozostał przestrzenią stosunkowo poza kontrolą, bo dzięki temu ludzie mają wrażenie, że są wolni, odłączając się dzięki sieci, od codziennego życia pod rządami dyktatury. Białorusini są zadowoleni z takiej wirtualnej rzeczywistości, która pozwala im śledzić opozycyjne strony internetowe, podpisywać wirtualne petycje, a nawet daje swobodę głosowania. Niwelowanie wirtualnego i rzeczywistego aktywizmu, podobnie jak wykorzystywanie nastrojów protestacyjnych w internecie, to jedno z wielu wyzwań, które stoją przed białoruskim ruchem demokratycznym. Zwłaszcza teraz, gdy majaczą przed nami kolejne już załamanie gospodarcze oraz wybory prezydenckie.

Niezależnie od tego, jak frustrujący bywa ostatnio internet, wciąż pozostaje on przestrzenią publiczną dającą najwięcej wolności, energii i kreatywności na Białorusi. Oferuje nieograniczony strumień informacji, niezrównaną różnorodność opinii, liczne możliwości wyrażenia siebie i szansę na odciśnięcie swojego znaku – na dobre i na złe. Ruslan Mirzoeu, zwykły robotnik z Mińska z dość kłopotliwą przeszłością (nadużywał narkotyków, obecnie na zwolnieniu warunkowym) w lipcu został celebrytą białoruskiego internetu, zamieścił bowiem w serwisie YouTube serię filmików pokazujących codzienne życie w jego fabryce. Jego Kroniki z Fabryki, pełne czarnego humoru, dające niekorzystny z punktu widzenia władzy obraz jednej z najważniejszych gałęzi białoruskiego przemysłu, repostowały opozycyjne strony internetowe oglądane przez tysiące użytkowników. Jeden z komentatorów politycznych zauważył: “Te domowej roboty raporty video zrobiły więcej niż opozycyjne działania w ostatnim roku, by otworzyć opinii publicznej oczy na to, co naprawdę dzieje się za murami naszej iluzorycznej stabilizacji”.

Władze szybko odkryły tożsamość internetowego celebryty. Kilka dni później Mirzoeu został zwolniony z fabryki. Ale już w sierpniu wpuścił do sieci kolejny filmik, pokazujący podbrzusze miejskiego życia na jednym z przedmieść Mińska. Film dokumentuje biedę, uliczne bijatyki, pijaków i narkomanów. Tym razem kłopotliwy śmiałek został zatrzymany, postawiony przed sądem za rzekome przeklinanie w miejscu publicznym i zamknięty na tydzień w więzieniu za chuligaństwo. Podczas gdy kamery państwowe nadawały relację z rozprawy, pewien urzędnik skomentował wieczorne wiadomości, stwierdzając, że w tej sprawie nie chodzi o używanie wulgaryzmów w miejscu publicznym, lecz o ukaranie kogoś, kto staje się popularny poprzez “manipulowanie społecznymi problemami”.

Mniej więcej w tym samym czasie skonfiskowano komputer bloggera ze Svetlagorska, po tym jak zamieścił video pokazujące opływający w luksusy dom przewodniczącego lokalnego kierownictwa. Także tego lata pewien dramaturg jednego z mińskich teatrów został zwolniony oraz obciążony grzywną za krytyczne komentarze, które zamieścił na swoim profilu na Facebooku. Dotyczyły one niewłaściwych według niego działań policji. Co interesujące, wszystkie te trzy przypadki łączy fakt, że ich działania były wymierzone we władze reżimu.

Ta seria wydarzeń skłoniła niektórych ekspertów do mówienia o nowym typie represji przeciwko internetowi. Reżim karze dziennikarzy obywatelskich działających w internecie, zamiast – jak dotąd – blokować pojedyncze strony. Moim zdaniem reżim zdaje się stosować tę samą strategię jednostkowo ukierunkowanej represji, która do tej pory była całkiem skuteczna w tłumieniu buntu na bardziej tradycyjnym gruncie. Ale nie wygląda na to, by działała równie dobrze w internecie, z jego milionami uczestników i wielością narzędzi. To tylko kwestia czasu, gdy wycofane przez władze video pojawi się ponownie na jakiejś innej platformie, a zakazana informacja zacznie być powielana przy użyciu nowej technologii. W tej wirtualnej bitwie reżim jest w defensywie. Żaden z wysiłków poczynionych przez reżim, by zwiększyć swoją obecność w internecie, nie okazał się efektywny.

Wiadomo, że nowe technologie mogą promować demokrację, jeśli są napędzane ideą i pełne idei. Kiedy władze zamknęły mój młodzieżowy magazyn w 2005 roku, stworzyliśmy pierwsze na Białorusi multimedialne pismo publikowane na płytach kompaktowych i w internecie. Kiedy reżim zamknął niezależne drukowane gazety i wyłączył pozostałe z państwowego systemu dystrybucji, ich redakcje założyły strony internetowe, pomagając przy tym w doprowadzeniu do wirtualnego przełomu, który nastąpił kilka lat później. Aktywiści demokratyczni i media muszą być zawsze jeden krok do przodu, jeśli chcemy przejąć państwo policyjne. Podczas gdy reżim ma po swojej stronie siły i władzę, my mamy odwagę i kreatywność, które nowe technologie jedynie wzmacniają. Podobnie jak matriksowski Neo, pozwalają mi uwierzyć w świat, w którym wszystko jest możliwe.

Published 29 January 2014
Original in English
Translated by Katarzyna Kazimierowska
First published by Res Publica Nowa 23 (2013) (Polish version); Eurozine (English version)

Contributed by Res Publica Nowa © Iryna Vidanava / Res Publica Nowa / Eurozine

PDF/PRINT

Newsletter

Subscribe to know what’s worth thinking about.

Related Articles

Cover for: Strength in caring

Despite divisive nationalist politics, there are those who manage to overcome the odds, forming meaningful acts of solidarity. Eurozine’s new focal point ‘The world in pieces’ looks critically at what divides, tackling the complexities of destablized identity.

Cover for: A caring community of fate

Ongoing discourse about a collective Belarusian identity since the 2020 protests tend to circle around nationalism. Those who oppose the regime and managed to escape are calling for horizontal societal structures, in solidarity with those imprisoned. Belarusian culture is more than language; it includes human rights, economic interests and everyday narratives.

Discussion