Rozdział 14
Życie w północnych rejonach Doniecka trwa tylko kilka godzin: od momentu, gdy ustaje ostrzał, aż do rozpoczęcia następnego. Wówczas można wyjść z piwnicy na światło dzienne.
Do Wołodymyra, który mieszka na donieckim osiedlu Żowtnewe, po raz pierwszy przyjechałem w październiku 2014 roku. O cjalnie to jeszcze część miasta, ale wygląda jak przyległa do niego wieś. Po rosyjsku mówi się na to posiołok. Dominuje tu niska zabudowa, ale zdarzają się też bloki. Jesienią pociski spadały tam jeden za drugim. Nie było dnia z kilkoma godzinami spokoju. Wiele osób zginęło, jeszcze więcej wyjechało, mnóstwo budynków zostało uszkodzonych lub zniszczonych. Ukraińska armia w założeniu strzelała do celów wojskowych, które pojawiały się również na osiedlu Żowtnewe, ale często jej się to nie udawało, co pociągało za sobą straszne konsekwencje. Przyczyną była niecelna artyleria i niedokładne współrzędne celu, a czasem po prostu wojskowi niezbyt przejmowali się tym, na co spadną pociski. Gdy odwiedzam Żowtnewe rok później, zmieniło się niewiele. Walki trochę się uspokoiły, ale posiołok jest coraz bardziej przygnębiający. To jedno z kilku miejsc, gdzie przez większość wojny nie obowiązuje zasada „zaczynamy o dziewiętnastej”. Tutaj rytm wyznacza godzina szesnasta.
Pokazuję Wołodymyrowi ślady po odłamkach na elewacji jego domu, których nie było, gdy spotkaliśmy się po raz pierwszy.
– Na takie rzeczy już od dawna nie zwracamy tu uwagi – mówi.
Gdy zaprosił mnie na cygańską herbatę z jabłkami i miętą, chyba zrozumiałem, co miał na myśli. Kilka miesięcy wcześniej w drzewo stojące na jego podwórku uderzyła rakieta z wyrzutni Grad, przy okazji niszcząc jedną ścianę domu i część dachu. Nad podwórkiem ciągnie się drut, który zostaje po wystrzelonym przeciwpancernym pocisku kierowanym.
– Trafił do sąsiada – wskazuje na budynek obok, w którym na drugim piętrze widać dziurę w ścianie.
Wołodymyr na szczęście ma piwnicę, do której wejście znajduje się obok domu. Chowa się w niej z żoną i kilkuletnim dzieckiem, chociaż schron nie wygląda na solidny.
– Jeśli pocisk tra w wejście, to stamtąd nie wyjdziemy – przyznaje.
Na razie wejście jest całe. Wołodymyr jednak nie ma zamiaru wyjeżdżać, bo boi się, że wszystko rozkradną złodzieje, którzy lubią grasować po opuszczonych budynkach.
Jak każdy tutaj, Wołodymyr czeka, aż życie wróci do normy. Wciąż jest optymistą.
– Gdy to wszystko się skończy, pójdziemy razem na ryby i przy okazji się napijemy – uśmiecha się.
Mówi tak za każdym razem, gdy się spotykamy, ale wciąż niewiele wskazuje na to, że jego marzenie uda się zrealizować. Powodów do radości na razie nie
ma. Tuż koło domu Wołodymyra znajduje się bazar, a właściwie to, co z niego zostało. W ciągu dnia jest tam otwartych kilka stoisk.
– Leci pocisk, wszyscy padają na ziemię, potem się podnoszą i handlują dalej. Ludzie przywykli tu do takiego życia – mówi Rusłan, imam w pobliskim meczecie.
Na bazarze niemal wszystko spalone, posiekane odłamkami, po ziemi walają się resztki stoisk i ich zawartości.
Po drugiej stronie ulicy pocisk kilka godzin przed moim przyjazdem uderzył w dach, a drugi – kilkadziesiąt metrów dalej w ziemię. Jak zawsze powypadały okna, a w ścianach pojawiły się dziury: jedne wielkości paznokcia, inne palca, a czasem nawet pięści. Każdy pocisk robi straszny bałagan. Szkło, tynk, dachówki i wszystko inne, co może odpaść z budynku, spada na ziemię. Grupa kobiet stara się doprowadzić podwórko do porządku. Biegają z miotłami i wiadrami.
– Powiedz nam, kiedy to wszystko się skończy – proszą niemal chórem.
Nie znam odpowiedzi, więc wracają do pracy.
Z jedną ze sprzątających kobiet miałem okazję porozmawiać chwilę wcześniej. Ma na imię Ołena. Podeszła do mnie i rozpoczęła monolog. Zauważyłem, że jest pijana, a przy tym całkowicie rozbita i roztrzęsiona.
– Już nie mam siły, wywiozłam wszystkich i zostałam tu sama. Swojego domu się nie opuszcza, prawda? Ty byś tego przecież nie zrobił – stwierdza, chociaż nie mam pojęcia, co bym zrobił, i cieszę się, że nie stoję przed takim wyborem. Kontynuuje podniesionym, rozdygotanym głosem: – Zostałam, bo to mój dom, nie chcę być bezdomna. Chcę tu żyć.
Zaczyna płakać, pada na kolana.
– Co ja mam zrobić, żeby to się już skończyło?! Co?! – łka.
Do porządku doprowadza ją Iryna. Jest całkowicie opanowana.
– Chodź, musimy pracować – namawia pijaną kobietę. Ta posłusznie podchodzi i zabierają się do pracy.
Chociaż niespecjalnie jest tu co robić, ludzie często się śpieszą. Trzech mężczyzn przytwierdza płytę pilśniową, aby zasłonić powybijane okna. Jeden z nich mówi:
– Chętnie bym porozmawiał, ale musimy to szybko naprawić. Zaraz zacznie się ostrzał.
Codziennie sprzątają i remontują, mimo że następnego dnia znowu wszystko zostanie zniszczone. To syzyfowa praca, której poddają się całkiem świadomie. Dlaczego to robią? Nie potra ą udzielić przekonującej odpowiedzi. Według mnie wciąż chcą mieć poczucie kontroli nad rzeczywistością, która wyślizgnęła się im z rąk. A tym samym pokazać, że nie zgadzają się na prawa brutalnie narzucone przez wojnę. Próbują wykroić sobie kawałek przestrzeni, w której choć przez chwilę będą mieć wpływ na to, co się dzieje – mimo że ograniczonyipozorny. Poza tym to próba wprowadzenia rutyny, którą wcześniej żyli i która jest człowiekowi niezbędna. Te codzienne czynności, na które nie zwracamy uwagi, a przez których nagły brak czujemy się, jakby odebrano nam coś istotnego. Tymi drobnymi gestami mieszkańcy Doniecka walczą o normalność, której ich nieoczekiwanie pozbawiono. To dzięki niej jeszcze nie zwariowali w tym teatrze bezsensownej przemocy i pogardy dla życia.
***
Zanim bazar doszczętnie spłonął, Iryna sprzedawała środki czystości. Teraz nie ma gdzie, a do tego na osiedlu Żowtnewe coraz mniej osób może sobie pozwolić na takie wydatki. Z pieniędzmi jest ciężko. Mieszkańcy żyją głównie z pomocy humanitarnej rozdawanej przez różne organizacje pomocowe, po którą jeżdżą z samego rana, aby zdążyć wrócić przed szesnastą. To jest godzina zero, po której życie zamiera i wszyscy schodzą do piwnic.
Iryna mieszka w solidnym kilkupiętrowym budynku z całkiem sporym podwałem, czyli piwnicą. To lepiej rokujące schronienie niż jednorodzinne domki, jak na przykład ten Wołodymyra. Razem z nią pod ziemią mieszkają jeszcze cztery osoby: trzy z jej klatki i jedna ciężko chora starsza kobieta z sąsiedniego domu, którą Iryna się opiekuje.
– Chce się zrobić coś dobrego, jakoś pomóc innym.
Mają tam materace, trochę starych mebli. Na biurku obok legowiska Iryna umieściła niezbędne dla niej rzeczy – wizerunek Matki Boskiej, wodę, szklankę, papierosy, zapałki i łyżkę. Jest też żarówka, gdyby ta jedyna, która oświetla pomieszczenia, się przepaliła. Światło zawsze daje trochę nadziei. Na razie podwał jest pusty, zapełni się dopiero o szesnastej.
Iryna stara się uśmiechać. Gdy oprowadza mnie po piwnicy, jest spokojna, co jakiś czas się śmieje, chociaż powodów do radości nie ma wielu. Jej mąż zginął w trakcie wojny, została sama.
– Nie wytrzymało mu serce – mówi. – Trzeba sobie jednak jakoś radzić.
Kolejne noce przyniosą to samo – zniszczenie i śmierć. Iryna i Ołena będą jednak codziennie o świcie wyłaniać się z piwnic i niestrudzenie pracować, by przywrócić swoje otoczenie do życia. Będzie tak, dopóki nie stracą nadziei, że któregoś dnia świt przyniesie im radość.
Rozdział 17
Od Aliny zabiera mnie pikap w barwach maskujących z naklejonymi symbolami batalionu Donbas‐Ukraina. Wiezie mnie do bazy. Tam już szykują się grupy do wyjechania na pozycje. Mnie dołączono do „Kota”, szalonego żołnierza, który od początku wojny przeszedł długi szlak bojowy. Był kilkukrotnie raniony, w tym raz ciężko. Żartuje, że ma już w sobie tyle niepowyciąganych odłamków, że przez żaden wykrywacz metalu nie może przejść spokojnie. Odniesione rany nóg i stóp niemal uniemożliwiają mu chodzenie w butach, bo wówczas czuje piekielny ból. Wkłada je więc tylko wtedy, gdy naprawdę musi, a na co dzień chodzi w klapkach. Biega w nich nawet w trakcie walk, i to zaskakująco sprawnie. Stały się jego znakiem rozpoznawczym. Jest po trzydziestce, ma ciemną karnację, włosy ostrzyżone na jeża i twarz cwaniaka. Chodzi lekko przygarbiony i rusza się zwinie, jak to kot. Poznaliśmy się, gdy prowadził ćwiczenia w jednej z baz. Po ich zakończeniu podszedł do mnie i zaprosił:
– Chodź potem ze mną. Mam dużo niepotrzebnego plastiku. Będzie niezłe bum!
Nie miałem nic lepszego do roboty, więc się zgodziłem. Poszliśmy na leśną polanę służącą za strzelnicę. „Kot” pogrzebał w ziemi, wsadził plastik i umieścił detonator.
– Kryć się! – krzyknął.
Rzuciłem się na ziemię, on pobiegł w tych swoich gumowych klapkach i ślizgiem wskoczył za wzniesienie. Rozległ się głośny wybuch, uniósł się dym, a ziemia rozbryzgała się dookoła i sypnęła mi się na twarz.
– Jak było? – Podniósł się z ziemi wyraźnie ucieszony. – Świetnie – powiedziałem niepewnie.
***
Teraz to jednak nie ćwiczenia. Towarzyszę grupie „Kota”, gdy ma zapobiegać ewentualnemu wtargnięciu dywersantów do miasta. Obrona w którymś miejscu zawodzi, więc bojownikom udaje przedrzeć dosyć daleko w głąb Marjinki. Gdyby ich nie powstrzymano, mogliby wyrządzić sporo szkód, chociażby atakując od tyłu wojskowych znajdujących się na pierwszej linii frontu. Dlatego przed wieczorem wysyłane są specjalnie przeznaczone do tego grupy, w tym dowodzona przez „Kota”.
Do pikapa poza mną i „Dzikim”, kierowcą, ładuje się ze dwunastu facetów. Pięciu w kabinie, reszta siedzi w skrzyni niemal jeden na drugim. Wszyscy uzbrojeni, tylko ja z aparatem. Pikap wywozi nas do wschodniej części miasta. Gdy samochód pędzi po asfaltowej drodze, a potem pokonuje kolejne dziury w ubitej ziemi, w tle leci popowa piosenka grupy Okean Elzy o miłości i zdradzie, ale na wojnie nawet ona nabiera innego znaczenia: „Strzelaj! Powiedz, czemu się boisz / Zrobić ten ostatni krok? […] / Dalej, naciśnij spust”.
„Dziki” wyrzuca nas niedaleko miejsca, do którego zmierzamy. Zanim wejdziemy do opuszczonego budynku, żołnierze dokonują rutynowych procedur: sprawdzają furtki, drzwi, pomieszczenia i okolicę. Są przekonani, że niektórzy mieszkańcy miasta aktywnie wspierają bojowników, więc niewykluczone, że pod ich nieobecność ktoś zostawił wybuchową pułapkę. Niczego nie znajdują, więc wchodzimy do środka. Tam każdy odnajduje swoje stałe miejsce – na kanapie, fotelu, łóżku… Tylko ja niepewnie siadam na podłodze. Kot mówi, że złapię wilka, i lepiej, bym usiadł w fotelu. Gdy to robię, stwierdza, że może jednak nie, bo moja głowa znajduje się między dwoma oknami i mogę dostać odłamkiem. Biorę więc poduszkę i wracam na podłogę.
Pijemy kawę, napoje energetyczne i jemy ciastka. Żołnierze opróżniają puszki, jakby nic nie pili od rana. Chcą jeszcze bardziej się „nakręcić” przed nadchodzącymi starciami. Czekają na rozwój sytuacji. Kiedy ze wschodu zaczynają dochodzić dźwięki toczących się walk, jest to sygnał, że grupa dywersyjna powoli się przedziera. „Kot” gwałtownie unosi głowę, chwilę się zastanawia, nasłuchuje, wreszcie rzuca:
– Na pozycje!
Wszyscy szybko się zbierają. W ciągu dwóch, trzech minut jesteśmy już na zewnątrz. Mam stać przy wejściu do piwnicy i szybko się w niej schować, gdyby coś się nie powiodło. Trwa strzelanina i latają granaty, chociaż nie widać zbyt wiele. Pod koniec lata teren jest zarośnięty i trochę to przypomina walkę z krzakami. Z krzaków jednak wylatują naboje i tra ają bardzo blisko. Sądząc po odgłosach, uderzają o ściany. Sytuacja jest mało komfortowa – bojownicy kryją się w parowie, z którego trudno ich dojrzeć. Wystrzeliwane są kolejne magazynki, ale trudno ocenić, z jakim rezultatem. Druga grupa informuje, że ktoś w cywilnym ubraniu biega im przed celownikiem i nie wiedzą, co z nim robić. „Kot” mówi, by go zatrzymali. W międzyczasie dowództwo rozkazuje zmianę pozycji, by zapewnić bezpieczeństwo pozostałym jednostkom.
– Zobaczymy, co to za cywile kręcą się tam w trakcie boju – komentuje z przekąsem „Kot”. Traktuje miejscowych z dystansem.
Wychodzimy z domu i biegniemy gęsiego. W miejscu, gdzie zasłaniają nas budynki, spotykamy się z drugą grupą, która przybiega wraz z zatrzymanym mężczyzną. Ten biegnie z podniesionymi rękami. Jest przerażony i coś bełkocze. Wygląda na ponad czterdzieści lat. Na nogach ma gumowe klapki, ubrany jest w szorty i koszulkę polo w paski, która opina mu się na wystającym brzuchu. Każą mu się położyć na ziemi. Gdzieś obok uderza pocisk i czuję, że ziemia się trzęsie. Facet jeszcze bardziej zlękniony pyta, czy może zostać z nami.
– Chyba tylko po to, żebyśmy wszyscy razem zginęli – mówi jeden z żołnierzy. To „Fokstrot”, stoi przy bramie prowadzącej do jednego z budynków mieszkalnych.
– Ja się śmierci nie boję – mężczyzna znajduje w sobie resztkę odwagi, ale wciąż leży plackiem i tylko delikatnie unosi głowę.
Otwiera się furtka za plecami „Fokstrota”.
– Plecy! Plecy! – krzyczy kolejny z oddziału. Ten gwałtownie się odwraca z odbezpieczonym karabinem. Zza zabudowanej furtki wychodzi starszy mężczyzna.
Zawsze gdy rozpoczynają się walki, znajdzie się ktoś, kto chce popatrzeć, co się dzieje. Wyjdzie na drogę w trakcie ostrzału artyleryjskiego czy nawet strzelaniny i będzie się przyglądał. Czasami to nie pojedyncze osoby, a całe rodziny. Nie zawsze chcą się chować, bo nie widzą ku temu powodów. Zdarza się, że wychodzą w nocy, gdy ograniczona widoczność żołnierzy wprowadza jeszcze większe napięcie i jeden niewłaściwy ruch może spowodować naciśnięcie na spust. Cywile często powtarzają: „co ma być, to będzie”. Gapią się jak na telewizyjne reali show. (Często trudności w dostępie do telewizji są wymieniane przez mieszkańców Donbasu jako wielki problem, mimo zniszczeń, strachu i innych dramatów). Straty wśród cywilów nie zawsze są wynikiem złych intencji walczących stron, czasem powoduje je bezmyślność, brawura czy nieposkromiona ciekawość. Wojna totalnie opanowuje ludzi. W jej trakcie bunt spowodowany ograniczaniem wolności i niepodporządkowywanie się rozkazom kończą się tragicznie.
– Dziadek, spierdalaj! – krzyczy nabuzowany adrenaliną „Fokstrot”.
Zrozumiawszy, że to nie był dobry pomysł, przestraszony mężczyzna zamyka furtkę i słychać, jak wchodzi do domu. A ja przez ułamek sekundy już widziałem oczami wyobraźni podziurawione ciało leżące na ziemi w kałuży krwi, z zastygłym grymasem na twarzy, po tym jak zaskoczony „Fokstrot” w chwili zagrożenia odruchowo nacisnął spust. Na szczęście wystarczyło mu zimnej krwi.
Zatrzymany mężczyzna nadal leży. Co jakiś czas bełkocze. Wreszcie dociera do mnie, że to żaden dywersant. Nachlał się, odwaliło mu i zaczął łazić po dworze. Pech chciał, że wyszedł wojskowym – jak mówi „Fokstrot” – prosto na portret. Niewiele brakowało, by go zabili.
Coś się we mnie burzy, że ciągają tego przerażonego, upojonego alkoholem człowieka i każą mu leżeć na ziemi, gdy trwają walki. Niepotrzebnie narażają jego i siebie na niebezpieczeństwo, bo przez cywila jakikolwiek manewr staje się praktycznie niemożliwy. Dopóki nie przyjedzie zabrać go „Dziki”, nie można się ruszyć. Jednocześnie trudno mi potępić żołnierzy, że go zatrzymali, bo co innego mogli zrobić? Dać mu biegać w trakcie strzelaniny? Wtedy prawdopodobieństwo, że zginie, byłoby dużo większe.
Wciąż trwa wymiana ognia, poruszamy się skuleni, bo naboje przelatują tuż nad ogrodzeniem. Czekamy na „Dzikiego”, który ma zabrać zatrzymanego do bazy i dowiedzieć się o nim więcej, bo mężczyzna nie ma przy sobie dokumentów, a w takich warunkach trudno uzyskać od niego jakieś informacje.
Pikap zjawia się po chwili. „Kot” szybko wyjaśnia, co się wydarzyło.
–„Dziki”, pakuj tego zwyrodnialca. Sprawdźcie, kim on jest.
Przerażony cywil chwiejnymi ruchami próbuje wgramolić się na skrzynię.
– Na tylne siedzenie, suko.
– Proszę, puśćcie mnie – mówi, ale bez przekonania. Gdy wsadzają go do pikapa, ze strachu zaczyna krzyczeć „Chwała Ukrainie!”. Ma nadzieję, że swoim nagłym przejawem proukraińskości wzbudzi zaufanie wściekłych żołnierzy.
Tego dnia dywersanci próbowali przerwać obronę i dostać się do miasta. Udało się ich powstrzymać, a mężczyzna nie miał z nimi nic wspólnego. Został wypuszczony następnego dnia, bo powrót do domu nocą byłby zbyt niebezpieczny. Wojskowi twierdzą, że po zatrzymaniu nic mu nie zrobili. Okazało się, że to miejscowy alkoholik.
Published 22 September 2017
Original in Polish
First published by Wojna, która nas zmieniła (Wydawnictwo Krytyki Politycznej, 2017)
© Paweł Pieniążek / Eurozine
PDF/PRINTNewsletter
Subscribe to know what’s worth thinking about.