Solidarność: Słowo w poszukiwaniu ciała
Być solidarnym to tyle, co powodować się w swym myśleniu i postępkach zasadą “jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”… Przestrzeganiu takiej to zasady obustronnej odpowiedzialności (grupy za jednostkę, jednostki za grupę) przyswoiła nazwę stanu “solidarité” francuska Encyclopédie z 1765 roku – nazwę ukutą z przymiotnika “solidaire” – “wzajemzależny”, “kompletny”, “całkowity”; a zatem z określnika wywodzącego się z kolei od słowa “solide” – od cechy “solidności”, “pełni”, “masywności”, “trwałości”…
Grupa nacechowana solidarnym usposobieniem swych członków wyróżnia się trwałością i odpornością na przeciwności losu zgotowanego przez pospolite ludzkie przywary zawiści, nieufności wzajemnej i podejrzliwości, antagonizmu interesów i rywalizacji – a to dlatego właśnie, że wyłonieniu się opozycji interesu prywatnego i dobra pospólnego, czy egoizmu i altruizmu, pospolite w niej solidarnościowe postawy skutecznie zapobiegły. To właśnie solidarność przeobraża zbiór jednostek we wspólnotę ludzką, uzupełnia ich współitnienie fizyczne współbyciem moralnym, a ich współzależności nadaje rangę wspólnoty losu i przeznaczenia. Takie przynajmniej z solidarnością wiązano nadzieje, tego się po niej spodziewano, i w imię tego o nią zabiegano, gdy poczęto postulować jej kultywowanie gdzieś w połowie osiemnastego stulecia: w latach rozpadu ancien regime’u i budowy od podstaw nowoczesnego państwa-narodu.
Jedną z pierwszych inicjatyw organizatorów “okupacji Wall Street” było zaproszenie Lecha Wałęsy, legendarnego przywódcy legendarnej Solidarności (tej pisanej z wielkiej litery) do parku Zuccotti na Manhattanie z myślą, by tak rzec, o przekazaniu przez niego pałeczki w ludowładczej sztafecie . Za wzorem ruchu społecznego jaki nadał sobie miano “Solidarnośc”, a stał się z biegiem lat uosobieniem wszystkiego tego, co zdołało zjednoczyć ludzi przeciw gwałcącej ich interesy i ignorującej ich wolę władzy, okupanci Wall Street zamierzali wznieść się ponad podziały klasowe, etniczne, religijne, polityczne i ideologiczne dzielące Amerykanów i oddające ich na łup sobkostwa, chciwości, prywaty i obojętności na wynikłą stąd ludzką niedolę, których to plag ucieleśnieniem byli w ich oczach bankierzy z Wall Street. Uważali się za przedstawicieli czy raczej straż przednią “dziewięćdziesięciu dziewięciu procent Amerykanów”. Inicjatorzy okupacji nie mogli nie zdawać sobie sprawy z tego, że “okupanci” ściągnęli do parku Zuccotti z nader rozmaitych zakątków notorycznie powaśnionego i skłóconego społeczeństwa; liczyli jednak na to, że uda się im zawiesić spory i wyciszyć antagonizmy choćby na czas niezbędny dla pozbycia się zmory jaka wszystkim, lub niemal wszystkim Amerykanom na równi doskwierała (podobnie dyktatorskiemu reżymowi komunistycznemu w przypadku Polaków, czy zamordyzmowi Mubaraka w przypadku Egipcjan i Gadafiego w przypadku Libijczyków). Unikali więc jak ognia wdawania się w kwestie które ich różniły – a głównie rozważań o kształcie Ameryki po tym, jak owemu jednemu, najbogatszemu procentowi Amerykanów okopanemu w bankach Wall Street nie pozwoli się już przechwytywać 93 % przyrostu narodowego majątku, jak to ów procent uczynił w czasie trwającego po dziś dzień finansowego załamania, w które jego żądza szybkiego za wszelką cenę zysku wtrąciła pozostałe 99 % narodu. “Okupanci” chwalili się tłumnie ściągającym do parku dziennikarzom, że są ruchem prawdziwie ludowym, żywiołowym i przez nikogo nie manipulowanym – czego dowodem był fakt nieposiadania przywódców aspirujących do komenderowania ich poczynaniami. No i faktycznie przywódców nie mieli – ale i mieć nie mogli. Nie mogli, bo przywódca godny tego miana to z definicji człowiek z wizją i programem; a gdyby do układania wizji i programów w parku Zuccotti doszło, ostrożnie na bok odsuwane i przemilczane jak dotąd (narazie tylko, do czasu…) jaskrawe a niełatwe do uzgodnienia różnice interesów i preferencji wypłynęłyby z miejsca na powierzchnię i rozbite w parku namioty opustoszałyby w mgnieniu oka – jak to się już wielekroć działo przedtem, choćby na kijowskim Placu Niezależności czy kairskim Placu Wyzwolenia, a i w naszej wielomilionowej Solidarności, z chwilą gdy cel jednoczący skłócone skądinąd obozy i frakcje został osiągnięty i do kontynuowania tymczasowego przymierza, czy raczej zawieszenia broni albo kohabitacji z rozsądku, nie było już powodu…
Okupacja Wall Street, podobnie jak “ruchy oburzonych” były i są, rzec można, “eksplozjami solidarności”, zaś eksplozje jak wiadomo są zjawiskami tyleż krótkotrwałymi co nagłymi i szokującymi. Albo były owe ruchy (i są) “karnawałami solidarności” – a znów karnawały, jak poucza rosyjski filozof Michał Bachtin, są przerwą w codzienności, czy momentem wytchnienia od przemożnej, przytłaczającej a odpychającej codziennej rutyny. Są przerwą jaka rutynę zawiesza, lecz nie kasuje; rutyna zwykła wychodzić z karnawałowej opresji bez uszczerbku. Powiadają, że owa rutyna potrzebuje nawet okresowych karnawałów które jej ciśnienie uchylą – by groźne dla niej emocje mogły się wyładować, nieco krwi zepsutej mogło się odsączyć, niechęć do niej mogła się nieco uśmierzyć a jej moc zniewalania mogła się na nowo a mocniej jeszcze niż dotąd ugruntować. Szanse solidarności, krótko mówiąc, nie namiętnościami i wrzawą karnawału się mierzą, lecz beznamiętnością bezgłośnej rutyny. Chcesz solidarności? Stań oko w oko i weź się za bary z rutyną codzienności. Z jej logiką czy jej brakiem. Z mocą jej wymogów, nakazów i zakazów. Krótko mówiąc, ze sposobem życia ludzi odpowiedzialnym za przyszły kierunek ludzkiej historii, przez którą był stworzony i jest odtwarzany.
A w naszej przynajmniej części świata rutyna codzienna, mówiąc najoględniej, jest dla solidarności niegościnna. Jest taką dziś, choć bynajmniej nie zawsze taką była. Społeczeństwo producentów kształtowane u zarania ery nowoczesnej było wszak istną fabryką solidarności. Sładały się na to krzepa i gęstość międzyludzkich więzi i naoczność międzyludzkich współzależności. Pouczało o solidarności ludzkiego losu i skłaniało do zwierania szeregów i marszu noga w nogę wiele aspektów ówczesnego bytu: stłoczenie robotniczych zastępów w murach fabrycznych, jednolitość regulowanej zegarem i narzucanej przez taśmę montażową pracowniczej rutyny, wszechobecność wścibskiego nadzoru i szablonowość dyscyplinarnych wymogów – ale też i przekonanie obu stron klasowego przedziału, zarządców w tejże mierze co i zarządzanych, o nieuchronności i bezperspektywiczności wzajemnego uzależnienia, a więc o sensowności dopracowania się trwałego modus covivendi i zgody na samoograniczenia, jakich jego kompromisowość nieuniknienie wymagała. O korzyściach z solidarności pouczała praktyka związków zawodowych, przetargów i negocjacji zbiorowych, zbiorowych umów o pracę, spółdzielczości wytwórczej, spożywczej czy mieszkaniowej, przeliczych odmian bractw i kas pomocy wzajemnej. Do solidarności wdrażała logika narodobudownictwa w ramach terytorialnie określonej suwerenności władz państwowych. Wreszcie powolne lecz nieustępliwe rozrastanie się instytucji państwa socjalnego (welfare state, Sozialstaat, état providence) unaoczniało wspólnotową, na postulacie i doświadczeniu solidarności opartą naturę ludzkiego współżycia.
Nasze do gruntu zindywidualizowane, (“późnonowoczesne”, jak się je dziś często lecz bezpodstawnie określa)1 społeczeństwo konsumentów jest – przeciwnie – nie solidarności fabryką, lecz wzajemnej podejrzliwości i konkurencji. Produktem ubocznym, ale nader dla owej fabryki pospolitym, jest dewaluacja solidarności ludzkiej: odmowa czy zanegowanie jej użyteczności w staraniach o spełnienie osobistych pragnień i powodzenie osobistych zamiarów. Dewaluacja solidarności tkwi korzeniami w uwiądzie troski o dobro pospólne i jakość społeczeństwa, w którym życie jednostki się toczy. Jak to ujął Ulrich Beck, jeden z najwnikliwszych badaczy współczesnych przemian kulturowych: to na każdą jednostkę ludzką z osobn, w jej pojedyńczości i samotnym wysiłku samostanowienia, a nie na działającą zgodnie wspólnotę jakiegokolwiek szczebla, spada dziś obowiązek szukania i znajdywania, indywidualnym sposobem i w granicach wyznaczonych rozmiarem indywidualnie posiadanych przez nią zasobów, indywidualnych rozwiązań dla społecznie stwarzanych problemów (zadanie o skuteczności i absurdalności pokrewnych zaleceniu zaopatrywania się w schrony rodzinnych dla uniknięcia następstw wojny jądrowej).
W odróżnieniu od społeczeństw, w których przeważała postawa gajowego (ochrona wspólnej schedy boskiego stworzenia powierzonej ludzkiej pieczy) lub ogrodnika (przyjęcie odpowiedzialności za kształt ładu społecznego i jego prezerwację), zalecana jest dziś namolnie i natarczywie postawa myśliwego; idzie w niej głównie, a może i wyłącznie, o wielość i wielkość trofeów polowania i pojemność torby myśliwskiej. Dbałość o zwierzostan terenów łowieckich, a więc o powodzenie przyszłych polowań, w zakres trosk łowczego nie wchodzi. W społeczeństwie konsumentów traktujących świat jako składnicę potencjalnych przedmiotów konsumpcji, zalecaną strategią życiową jest wykrojenie względnie wygodnej i bezpiecznej niszy do prywatnego wyłącznie użytku, wewnątrz beznadziejnie bo nieuleczalnie niegościnnej ludziom, obojętnej na ludzkie kłopoty i niedolę, zasadzkami i pułapkami upstrzonej przestrzeni publicznej. W wysiłkach tego typu solidarność nie na wiele się przydaje.
Trudno orzec co tu przyczyną a co skutkiem – ale równolegle do uwiądu zainteresowania jakością dóbr wspólnych (ze społeczeństwem na czele) i skłonności do solidaryzowania się z problemami i dążeniami bliźnich przebiega rozkład i demontaż tradycyjnych “fabryk solidarności” – instytucji służących wytwarzaniu solidarnych postaw. “Deregulacja rynku pracy” i wynikła z niej płynność załóg pracowniczych o wątlejącej, bo coraz mniej przepisami prawnymi chronionej stabilności, wyraźnie nie sprzyja zacieśnianiu więzów między “kolegami z pracy”. Filozofia zarządzania w jej bieżącym wydaniu przerzuca odpowiedzialność za finansowe rezultaty zakładu z szefów na podwładnych, stawiając tym samym każdego z pracowników w sytuacji konkurencji z wszystkimi pozostałymi. Każe ona mierzyć przydatność każdego pracownika jego osobistym wkładem do dochodowości firmy i zmuszać go czy ją do rywalizowania z resztą załogi o szansę wyjścia cało z kolejnej rundy zwolnień towarzyszących dziś nagminnie posunięciom kryjącym się pod “politycznie poprawnymi” kryptonimami typu “contracting out”, “out-sourcing”, “hiving off” – czy pod bijącym wszelkie rekordy zakłamania i samozakłamania hasłem “racjonalizacji”. W grze o sumie jawnie zerowej łączenie i zacieśnianie szeregów nie na wiele się przyda i niewiele przeżyciu dopomoże – przeciwnie, zbytnio już ono zatrąca popędem samobójczym… A nadto, i bardziej jeszcze złowieszczo: dwustronna dawniej zależność szefów i siły roboczej jaką rekrutowali i najmowali by nią zarządzać, i wynikająca stąd obustronność zobowiązań i powinności, zostały jednostronnie wypowiedziane: pracownicy są, jak i przedtem, w ogromnej większości zależni od miejscowych miejsc pracy gdy o zdobywanie środków do życia idzie – ale dla aktualnych i potencjalnych “pracodawców” każde miejsce jest tylko jednym z wielu obiecujących zyski z kapitału i wcale niekoniecznie najbardziej ponętnym. Jeśli potencjalnym pracownikom ruszyć się z miejsca trudno, ich potencjalni pracodawcy mogą przenosić się (albo swe kapitały) z miejsca na miejsce bez większego trudu; w mariażu szefów z ich podwładnymi rozwód z ich inicjatywy i ich interesem dyktowany jest więc w każdej chwili możliwy. O solidarności losu nie ma tu co mówić, a solidarności poczynań nie sposób się spodziewać; więzy są na to zbyt luźno zawiązane, zobowiązania zbyt kruche i zbyt łatwe do wypowiedzenia. Miejsca pracy, wraz z ich szefami i właścicielami, mogą w każdej chwili zniknąć, pozostawiając najwierniejszych nawet firmi, najbardziej dla niej użytecznych i najbardziej zasłużonych pracowników bez przydziału i bez środków do życia. Głowienie się nad obustronnie atrakcyjnym a długofalowym modus covivendi nie ma w tych warunkach wielkiego sensu; a solidarność wzajemna wielkich szans.
Nowe te prawdy demonstrują dziś poglądowo i wbijają w głowę wielce popularne widowiska medialne w rodzaju Wielkiego Brata czy Najsłabszego Ogniwa. A głoszą te demonstrowane przez media prawdy, że w formalnie wspólnym przedsięwzięciu współuczestnicy są sobie nawzajem wrogami, że wyjść na swoje i ujść cało z pożogi możesz tylko kosztem porażki sąsiada, że idzie każdemu, a więc iść winno i tobie, głównie (wyłącznie?) o to, by innych wysłano na przemiał nim twoja kolej wędrówki na zsyp nadciągnie. Koalicje (jeśli do nich zakładania dochodzi) są ad hoc i do czasu, trwają nie dłużej niż ich przydatność dla promowania własnego i negliżowania cudzego interesu; nikt tu wierności nie ślubuje ani zobowiązań na dłuższą metę (nie mówiąc już o wieczności) nie podejmuje. Banicja cotygodniowa w wypadku Wielkiego Brata, a coparominutowa w przypadku Najsłabszego Ogniwa jest tu prawem niewzruszonym, i jedyną niewiadomą jest to, kto kogo przechytrzy i wpierw do wywózki zakwalifikuje. Tu nie ma miejsca dla “wspólnej sprawy” i odpowiedzialności za innych – tu każdy za siebie i dla siebie… Jakby się autorzy i producenci widowisk “reality TV” zmówili, by dorzucać argumentów na rzecz smętnej konluzji Zygmunta Freuda, że nakaz “kochania bliźniego swego jak siebie samego” jest najtrudniejszym do realizacji, i w swych skutkach najryzykowniejszym z zaleceń Pisma Swiętego…
Nie sprzyja też szerzeniu się postaw solidarnościowych skłonność do separacji i przestrzennej i izolacji, podsycana i podbechtywana kompleksem zagrożenia nawiedzającym dziś życie miejskie. Zbrojni ochroniarze strzegą wejść do biur i “osiedli grodzonych”, w których ci, których na to stać – a wśród nich i ci, którzy życiu miejskiemu ton nadają – szukają (za olbrzymią opłatą) schronienia przed niebezpieczeństwami rojącymi się ponoć na ulicach miasta. Coraz więcej w miastach rozwiązań architektonicznych utrudniających dostęp czy przejście, miast je ułatwiać. Zza każdego zakrętu i z każdej bramy wejściowej łypią na nas szklanymi oczyma kamery telewizyjne; w przeciwieństwie do nadzorców usadowionych niegdyś w wieżach obserwacyjnych Panopticonu (wymyślonego przez Jeremy Benthama, a uznanego przez Michela Foucault za archetyp nowoczesnej techniki władzy, architektonicznego rozwiązania dla problemu kontroli przełożonych nad podwładnymi) szpiegują nas one po to, by bronić nam wstępu, nie ucieczki; są narzędziami nie tyle Panoptikonu, co Banoptikonu (od angielskiego “ban” – zakazu) – trzymania ludzi niepożądanych w bezpiecznej (w założeniu) od własnego poletka odległości i zdala od psoty której się po nich (z założenia) spodziewa. Każdy obcy (a w mieście, zwłaszcza dużym, wszyscy z niewielkimi tylko wyjątkami jestemy sobie nawzajem obcy) jest podejrzany o niecne zamiary. A zauważmy, że wszystkie wymienione tu sposoby zapobiegania rzeczywistym czy urojonym groźbom dla ciała i posesji nie łagodzą poczucia zagrożenia i nie tłumią strachu przed obcymi; przeciwnie, są najbardziej rzucającym się w oczy dowodem na realność zagrożenia i zasadność obaw przez widok “obcego” wzbudzanych. Im wymyślniejsze instalujemy za dnia zamki, kłódki i łańcuchy, tym przeraźliwsze są koszmary włamań i grabieży gnębiące nas po nocach i tym trudniej nam się dogadywać z tymi, co za drzwiami i otwierać drzwi pukającym. Pogłębianie się naszej wzajemnej izolacji fizycznej i duchowej, utrata wspólnego języka i umiejętności porozumiewania się i wzajemnego zrozumienia wyzbywają się z biegiem czasu potrzeby bodźców z zewnątrz; jakby zasadą “zrób to sam” w przykładowo wzorowy sposób się kierując, same sobą się żywią i same sobie ostróg i rozpędu dodają. Aż się prosi, by je uznać za pierwsze w dziejach perpetuum mobile, jakie się ludziom skonstruować udało.
No więc tak, to prawda, nazbierało się nie mało (a znacznie więcej, niż zdołałem tu zinwentaryzować) dowodów na to, że świat w jakim wypadło nam żyć, a jaki na codzień umyślnie czy bezwiednie czynami swymi odtwarzamy, gościnnością dla ludzkiej solidarności się nie popisuje. Ale i na to nie brak dowodów, że duch i łaknienie solidarności ową niegościnnością sfuszerowanego przez nas świata się nie zrażają i raz za razem, chyłkiem ale uparcie, z wygnania powracają. Swiadczą o tym kolejne epizody “solidarności wybuchowej” i coraz liczniejsze “karnawały solidarności” (na karnawałach celebrujemy wszak to, czego brak w codziennej naszej rutynie najdotkliwiej i najboleśniej odczuwamy). Jak grzyby po deszczu mnożą się inicjatywy lokalne w rodzaju spółdzielczych ad-hoc przedsięwzięć – choćby i o szczupłych naogół rozmiarach i często krótkim żywocie. Na mnóstwo sposobów słowo “solidarność” szuka wytrwale ciała, jakim stać by się mogło. Szuka po omacku, ale nie mniej przez to gorliwie. I szukać gorliwie i żarliwie nie przestanie, póki nie znajdzie czego szuka.
W tym szukaniu ciała przez słowo my, mieszkańcy dwudziestego pierwszego wieku, jesteśmy naraz podmiotem i przedmiotem poszukiwań; punktem wyjściowym i docelowym ich trasy – ale też i wędrowcami tą trasą podążającymi i ją wytyczającymi śladami swych stóp. Z odciśniętych naszymi stopami śladów ta trasa się w ostatecznym rachunku wyłoni – lecz trudno ją bez pudła na mapę nanieść zawczasu, zanim się to dokona. Wbrew tej trudności nie sposób oprzeć się pokusie jej projektowania – o czym świadczy choćby tak modna dziś wśród polityków, zawiadowców historii niejako z urzędu, koncepcja “road maps” – map, które chcieliby z góry narzucić wyruszającym w nieznane… Od projektów takich map dziś się roi – ale wśród tych, z jakimi zdołałem się zapoznać, jeden projekt wydał mi się naszkicowanym z nieporównanie większą odpowiedzialnością za słowo, bo ze znacznie większym niż w przypadku większości “road maps” zrozumieniem wspomnianych przed chwilą ograniczeń ludzkiej zdolności przewidywania biegu historii. Ten projekt, będący dziełem jednego z najtęższych umysłów naszych czasów a podpisany przez socjologa Ryszarda Sennetta, nie jest zresztą mapą trasy jeszcze nieprzebytej, ale zbiorem heurystycznych (orientacyjnych, orientujących) wskazówek co do techniki układania trasy w toku przyszłego jej przebywania.
Heurystyczna formuła Sennetta (określona przez niego mianem “współczesnej formy humanizmu”, ale kreślona z myślą o wyprawie ku solidarnej ludzkości) jest trójdzielna: “nieformalne, otwarte współdziałanie”. Każdy z trzech członów tej formuły jest równie ważny. “Nieformalność” ostrzega, by przystępować do współdziałania bez ustalonego z góry porządku dnia i kodeksu reguł postępowania – pozwalając jednemu i drugiemu wyłaniać się stopniowo i krzepnąć w toku dzieła. “Otwartość” z kolei zaleca, by nie zakładać z góry słuszności własnego poglądu na sprawy, ale przyjmować możliwość odkrycia jego mylności; nie stawiać przyszłej interakcji za cel narzucenia swego poglądu pozostałym uczestnikom lub przekonania ich o jego słuszności a błędności poglądu jakiemu sami dziś hołdują; nastawiać się tyleż na uczenie się, co na nauczanie – godzić rolę nauczyciela z rolą ucznia. Wreszcie dla określenia natury interakcji wybiera Sennett koncept “współdziałania” raczej niż “dialogu” czy “negocjacji”, bo nie idzie w niej o to, czyja racja okaże się na wierzchu a kto poniesie porażkę. W “nieformalnym, otwartym współdziałaniu”, podobnie jak w solidarnym człowieczeństwie, nie ma zwycięzców ani pokonanych: z “nieformalnego, otwartego współdziałania”, podobnie jak z wysiłku zadzierzgania więzów solidarności, wszyscy jego uczestnicy wychodzą mądrzejsi, bogatsi i zasobniejsi niż doń przystępowali. Wiedzą więcej, mogą więcej – a zatem dokonania ambitniejszych i donioślejszych dzieł zechcą i potrafią się podjąć. Cokolwiek innego dałoby się o “nieformalnym, otwartym współdziałaniu” powiedzieć, nie jest ono stanowczo grą o sumie zerowej.
Bezpodstawnie -- jako że "późność" jest określnikiem jaki nadawać wolno przedziałom czasowym tylko patrząc wstecz, po zakończeniu ery jakiej były stadiami. A na zakończenie ery nowoczesności jak dotąd się nie zanosi.
Published 8 May 2013
Original in Polish
First published by New Eastern Europe 2/2013 (English version); Eurozine
Contributed by New Eastern Europe © Zygmunt Bauman / New Eastern Europe / European Solidarity Centre / Eurozine
PDF/PRINTNewsletter
Subscribe to know what’s worth thinking about.