Europa, w której znowu pojawia się problem niemiecki

Od czasu kryzysu greckiego i zaistniałego w jego następstwie kryzysu euro wielki projekt pod nazwą Unia Europejska znalazł się na rozdrożu. Jednocześnie wydaje się, że rząd niemiecki, a szczególnie panią kanclerz, opuściły zarówno polityczna odwaga, jak i przekonanie o konieczności podjęcia na nowo przez Republikę Federalną roli lokomotywy w procesie jednoczenia kontynentu. W związku z tą nowo zaistniałą sytuacją European Council on Foreign Relations (ECFR) i Fundacja Mercator zorganizowały dyskusję na temat: Europa i ponowne odkrycie niemieckiego państwa narodowego. We wstępnie do debaty swoją krytykę – zarówno planowanej ostatnio międzyrządowej regulacji, paktu dla Europy, jak i pojawienia się w niemieckiej polityce wobec Unii pewnych tendencji nacjonalistycznych – przedstawił współwydawca czasopisma “Blätter”, Jürgen Habermas. Po wprowadzeniu odbyła się dyskusja, w której wzięli udział oprócz Jürgena Habermasa były minister spraw zagranicznych – Joschka Fischer, wywodzący się z Hertie School of Governance ekonomista – Henrik Enderlein, a także profesor prawa europejskiego z Freie Universität Berlin – Christian Calliess. Omawiano główne problemy gospodarcze i prawne dzisiejszego kryzysu. Debatę prowadziła Ulrike Guérot, kierująca biurem European Council on Foreign Relations w Berlinie.

Ulrike Guérot zwraca się do Joschki Fischera: Pozwolę sobie od razu zacząć od głównej myśli Jürgena Habermasa: Czy to prawda, że Niemcy, przypisując sobie najwyraźniej prawo do przewodzenia w Europie, rzeczywiście odgrywają w Unii coraz większą rolę? To nowy trend, jesteśmy świadkami ponownej inkarnacji nacjonalizmu i to ze szkodą dla Europy.

Konieczność: Stany Zjednoczone Europy

Joschka Fischer: Trudno się nie zgodzić z diagnozą Jürgena Habermasa, choćby dlatego, że tę diagnozę potwierdzają fakty. Te nacjonalistyczne tendencje nie są jednak wyrazem świadomej decyzji w sensie odwrotu strategicznego – czyli w tym sensie, że Niemcy po 9 listopada 1989 roku powróciły do formuły państwa narodowego – wydaje się już od dłuższego czasu, że ten proces po prostu zachodzi. To jednak w żadnym wypadku nie poprawia sytuacji.

Jasne, że odrzucenie konstytucji europejskiej odegrało tu dużą rolę, ponieważ rozwiał się optymizm z nią związany. Zarzut, jakoby pomysł uchwalenia konstytucji był zbyt ambitny, jest – moim zdaniem – w świetle tego, co się potem wydarzyło, nieuzasadniony. To nie te nieraz krytykowane zawyżone ambicje czy też emocje tamtej debaty doprowadziły do klęski tego przedsięwzięcia; właśnie takie emocjonalne zaangażowanie ponad granicami byłoby potrzebne. To właśnie jest kwintesencja straconych lat. Traktat lizboński w całej swojej prawnej i administracyjnej kompleksowości, jak widać, nie jest w stanie skompensować braku pozytywnych emocji.

Tym, co postrzegamy poza Europą, jest zmieniająca się fundamentalnie rzeczywistość świata. Rzeczywistość europejska stanowi jej całkowite zaprzeczenie. Kiedy popatrzymy na Chiny czy na państwa BRIC, czy też na przemiany zachodzące w Stanach Zjednoczonych, wtedy wyda się nam śmieszne twierdzenie, że europejska “Wielka Trójka” – mianowicie dwa najpotężniejsze państwa, Wielka Brytania i Francja jako mocarstwa nuklearne i stali członkowie Rady Bezpieczeństwa, oraz najsilniejsze gospodarczo i ludnościowo Niemcy – że te państwa w sensie globalnym mogłyby jeszcze odgrywać jakąkolwiek rolę.

Jeśli spojrzy się na fakty natury gospodarczej i nasze wzajemne zależności, czyli na wagę wspólnego rynku, to wobec znaczenia niemieckiej gospodarki zarówno dla naszego państwa socjalnego, jak i dla stabilności, demokracji i dobrobytu, po prostu śmiechu warte jest mówienie o rynku wewnętrznym. Gospodarki państw europejskich są w rzeczywistości zbyt ciasno splecione.

To prawda, że euro znajduje się pod zmasowanym ostrzałem, ale żaden z tych profesorów, którzy głośno domagają się końca euro, nie wspomniał o kosztach powrotu do d-marek. I mają rację, że nie wspominają, koszty byłyby bowiem olbrzymie. Ponadto okazałoby się, że kraj, który jest pierwszym wygranym euro, stałby się pierwszym przegranym. Zgadnijcie Państwo, o jaki kraj chodzi? Chodzi o nasz kraj.

Za doprowadzeniem do końca europejskiego procesu integracyjnego

Wszystkie fakty przemawiają więc – z niemieckiego punktu widzenia – za tym, by europejski proces integracji nie tylko popychać do przodu, ale również doprowadzić do pomyślnego końca. Przyjrzyjmy się skutkom słabości strategicznej Unii Europejskiej na Bałkanach – jaka tam w wielu dziedzinach panuje stagnacja, czy nawet grozi regres, na przykład w Bośni, ale też w innych europejskich przecież krajach. Widzimy ponadto, jak Turcja oddala się od Europy i gra coraz bardziej samodzielną rolę – nie zdziwi mnie, gdy przejmie w basenie Morza Śródziemnego, w naszym najbliższym sąsiedztwie, dotychczasową rolę Europy – nie gospodarczą, ale polityczną. Kiedy już zdaliśmy sobie sprawę z aktualnych problemów bezpieczeństwa w przypadku Libii, czyli z niezdolności Europejczyków do wspólnej polityki zagranicznej i militarnej, to okazuje się, że w naszym kraju – nawet na czele rządu – nadal nikt nie jest w stanie zrozumieć, że bez jedności tych trzech Wielkich nie może być mowy o europejskiej polityce zagranicznej i o polityce wspólnego bezpieczeństwa. Byłem chyba zbyt naiwny, kiedy sądziłem, że przymus wspólnego działania mamy już prawie w genach. Właśnie obserwujemy, że dzieje się odwrotnie.

Powrót wielkiego kryzysu

Jeśli państwo niemieckie będące motorem europejskiej integracji rzeczywiście nie zacznie postrzegać tej integracji jako własnego żywotnego interesu, wtedy nie tyle proces ten popadnie w stagnację, ile będziemy mieć do czynienia z procesem odwrotnym do integracji, a więzy łączące kraje Unii zaczną się rozluźniać.

Do tego dochodzą współczynniki socjologiczne i demograficzne: Europejczycy starzeją się, czują się słabi i obawiają się utraty czegoś, czego nie potrafią jeszcze zdefiniować. Te niezdefiniowane zagrożenia łączone są z imigrantami, od których przecież jesteśmy w wysokim stopniu zależni. To jest następna sprzeczność, która skutecznie hamuje proces integracyjny; okazuje się, że sceptycyzm wobec Europy i wrogość wobec cudzoziemców są w krajach europejskich ściśle ze sobą powiązane.

To oznacza, że sytuacja nie jest dobra, wręcz przeciwnie: jeśli zaostrzą się tendencje nacjonalistyczne – które de facto istnieją – wielki projekt wspólnej Europy znajdzie się naprawdę w niebezpieczeństwie.

Fiasko roli przywódczej w dziedzinie ekonomii

W dziedzinie gospodarki i finansów, spraw, których wagi nie można przecenić, jestem zmuszony odnotować fatalne zaniedbania niemieckiego przywództwa, niezwykle zresztą groźne dla naszego państwa. Podam tu tylko jeden przykład.

Niemiecka emerytka, nieufająca za bardzo wielkim bankom, powierzyła swoje oszczędności kasie oszczędności. Była przekonana, że tam te jej uciułane pieniądze są bezpieczne. Jednakże zanim nasza emerytka zdążyła wrócić do domu, z wielkim prawdopodobieństwem jej pieniądze powędrowały już na południowe krańce kontynentu i tam zostały pożyczone i to na fantastycznie niski procent. A Grekom wydawało się, że są święta, najlepiej wszystkie święta całego kalendarza chrześcijańskiego naraz, więc zaczęli nabywać wszelakie dobra – w końcu te kredyty nie były drogie.

A teraz proszę zgadnijcie Państwo, na co ci Grecy wydawali pieniądze. Na te wszystkie wspaniałe, ale też te całkiem zwykłe, samochody naszych rozlicznych firm i na wszelakie inne dobra, które wyprodukowano tu u nas w kraju. Tak więc oszczędności babci wróciły w tym gospodarczym obiegu i poczęły działać jako motor wzrostu. Strach przed bankructwem Grecji jest więc w gruncie rzeczy strachem przed tym, że to samo mogłoby się przydarzyć tym naszym bankom i ubezpieczycielom, którzy są w posiadaniu greckich obligacji.

No dobrze, w przypadku Grecji mamy do czynienia z wieloma niedopuszczalnymi działaniami samych Greków; coś takiego nie może się powtórzyć. Jednak w przypadku Irlandii sprawy mają się całkiem inaczej, gdyż zadłużenie Irlandii było niższe niż u nas. Gdzieś na zapleczu banków w Dublinie pieniądz zarabiał pieniądz, a cieszyły się z tego przede wszystkim niemieckie banki krajowe (Landesbanken), czy to w rządzonych przez socjaldemokratów czy przez chadeków landach. Tak się jednak składa, że o tej bardzo istotnej sprawie nikt nie opowiada obywatelom.

I tu powracam do fiaska rządzenia: dlaczego nikt nie zajął stanowiska, dlaczego nie rozpoczęto na ten temat debaty? Jedno wiadomo, byłaby to trudna debata, niemniej jednak w demokracji – konieczna. Bo chodzi tu o akt materialnej solidarności i o odpowiedzialność, którą trzeba ponosić i dzielić. Tu widzę istotne zaniedbania i zaniechania pani kanclerz, bo to ona ma tu głos decydujący.

Jürgen Habermas słusznie zwraca uwagę na konieczność procesu decyzyjnego w całej Europie. Jednak na razie nie ma alternatywy dla rozstrzygnięć międzyrządowych, ponieważ jakakolwiek istotna zmiana w traktacie lizbońskim nie wchodzi w rachubę z powodu gwarantowanego oporu niektórych państw członkowskich. Mimo to konieczne są teraz, przynajmniej w grupie państw posiadających wspólną walutę, daleko idące decyzje, żeby rzeczywiście utworzyć niezbędną unię gospodarczą i fiskalną.

Od deficytu legitymizacji do ciśnienia wypadków

Legitymizacja Parlamentu Europejskiego w porównaniu z narodowymi suwerenami jest niewielka. Parlament Europejski nie jest przedstawicielstwem narodowych suwerenów na innym poziomie. Szkoda, ale tak to już jest. Dlatego konieczny wydaje się tu dodatkowy nie tylko formalny, lecz także faktyczny element, mianowicie zobowiązanie rządów do uzyskania legitymizacji w sprawach europejskich od wyborców. To by oznaczało prawdziwą debatę w społeczeństwie i, co się z tym łączy, gotowość podjęcia ryzyka.

Kiedy patrzę na Bundestag i zgromadzonych tam przedstawicieli różnych partii, nie widzę wśród młodszej generacji, która ma dzisiaj głos decydujący, nikogo, kto byłby gotów rozwinąć wizję Europy, w tę wizję intelektualnie zainwestować i dla tej sprawy zaryzykować nawet polityczną egzystencję. Ja po prostu takich ludzi nie dostrzegam.

Jednak jak długo tak właśnie będzie to wyglądało, tak długo będą widoczne obiektywne tendencje do powrotu do państw narodowych pod naciskiem wymienionych czynników. Bez twardej, zasadniczej debaty w ramach opinii publicznej poszczególnych krajów – na temat tego, jak kryzys może zostać przezwyciężony i czy rzeczywiście chcemy pójść dalej w kierunku faktycznej unii gospodarczej i fiskalnej, która oznaczałaby zarazem Unię stabilną i solidarną – Unia Europejska nie będzie funkcjonować. To samo odnosi się do wspólnej polityki zagranicznej i do polityki bezpieczeństwa europejskiego.

Dlatego uważam, że demokracja rozwija się przede wszystkim pod wpływem nacisku wydarzeń wywołanych kryzysem. Jak na razie nie wydaje się jednak, że kryzys jest wystarczająco ostry, by potrzebne procesy popchnąć w odpowiednim kierunku. Mimo wszystko nie tracę nadziei, że z biegiem wypadków nacisk zwiększy się na tyle, by wyzwolić potencjał do działania. To jednak oznacza także, że i przeciwnicy Unii Europejskiej będą mobilizować swoje siły. Dlatego właśnie ci, którzy chcą wspólnej Europy, muszą wreszcie powiedzieć, dokąd zmierzają. Dla mnie tym celem są Stany Zjednoczone Europy.

Polityka walutowa Unii: polityka dla kraju, którego nie ma

Ulrike Guérot: Jeśli dobrze rozumiem diagnozę postawioną przez Joschkę Fischera, to ryzykujemy nie wielki wybuch, ale powolny rozpad, spowodowany brakiem określonej wizji. W “Newsweeku” z 3 kwietnia 2011 roku jest pewien krótki, ale ładny artykuł pod tytułem Murder on the EU Express. Brytyjski historyk Niall Ferguson opisuje tam ten proces rozpadu jako incremental disintegration – powolną implozję Europy. Może pan Enderlein zechce nam dokładniej przedstawić, na czym polega ta implozja Europy w czasach kryzysu euro, jakie są braki unii walutowej i w czym tkwi szansa na pozytywny rozwój.

Henrik Enderlein: By odpowiedzieć na pytanie o kryzys euro, muszę zacząć od postawienia innego pytania: czym właściwie jest unia walutowa? Unia walutowa jest projektem politycznym, a nie ekonomicznym – to dla ekonomistów jasna sprawa. Każdy ekonomista wie, że jeśli na obszarze walutowym, który nie jest homogeniczny, uprawiana jest jedna jedyna polityka pieniężna, równowaga w tym obszarze zostaje zachwiana. Dyskusja o układzie z Maastricht była tak interesująca właśnie z powodu wagi tej tematyki. Opłaca się więc do niej powrócić: to tutaj został popełniony grzech pierworodny unii walutowej. W tej dyskusji mieliśmy do czynienia z dwoma słusznymi założeniami: francuskim – stworzymy wspólną walutę i powołamy do życia wspólny rząd gospodarczy – i niemieckim – zbudujemy najpierw wspólny zintegrowany obszar walutowy, a dopiero potem wprowadzimy wspólny pieniądz.

A co uczyniła Europa? Znalazła kompromis. A wyglądał on tak: wprowadzamy wspólną walutę, nie tworzymy jednak wspólnej instytucjonalnej podstawy, która by umożliwiła organizację homogenicznego obszaru gospodarczego. To był ten grzech pierworodny, bo z niego wynikała nierównowaga w Europie, która w ostatnich dziesięciu latach wyraźnie się uwidoczniła.

Wielkie przesunięcia kapitału

Nierównowaga, która powstała w wyniku wprowadzenia wspólnej waluty, nie została przewidziana w traktacie z Maastricht. Traktat z Maastricht sugeruje, że wspólna waluta będzie miała moc uzdrawiającą. Dlatego też stwarza podstawę legitymizacyjną wspólnej waluty, która jednak nie spełnia swojej roli. A logika jest taka: skoro nie ma redystrybucji, wystarczy legitymizacja politycznie niezależnej instancji, jaką jest Europejski Bank Centralny.

Jeśli jednak dochodzi do redystrybucji, konieczna staje się legitymizacja proceduralna, która wykluwa się w parlamentach w ramach debaty politycznej. Praktycznie jednak warunkiem koniecznym redystrybucji jest jakiś rząd gospodarczy. Takiego tworu jednak nie ma, rząd niemiecki zawsze odrzucał integrację gospodarczą.

I oto stoimy przed problemem: co począć z tym kryzysem? Ja widzę cztery odpowiedzi na to pytanie.

Pierwsza odpowiedź brzmi: w dalszym ciągu negujemy fakt redystrybucji. Tak właśnie postępowały Niemcy do marca 2010 roku, mówiąc, że Europie nie jest potrzebny wspólny rząd gospodarczy.

Druga możliwość to stworzenie wspólnej bazy uregulowań – to pomysł niemieckiej ekonomii. Uregulowania te niczego poszczególnym państwom nie nakazują, zaledwie zakazują pewnych działań.

Trzeci pomysł to wyrzucenie wszystkiego do kosza. Na ten temat też można dyskutować i ja się z panem Fischerem zgadzam, że do dyskusji należy wciągnąć także sceptyków i przeciwników Unii. Ale musimy się zastanowić, jakie byłyby koszty takiego przedsięwzięcia. Pan o tym wspomniał: zakończenie tego wielkiego projektu, jakim jest wspólna waluta, ekonomicznie byłoby fatalne, prawnie – niemożliwe, społecznie – głupie i nieodpowiedzialne, a politycznie byłaby to jedna wielka katastrofa.

Ucieczka do przodu jako jedyne wyjście

Czwartym możliwym rozwiązaniem jest ucieczka do przodu. Żeby nie było nieporozumień: to nie jest emocjonalna mowa obrończa przedstawiająca Europę jako idealistyczny świat marzeń, to po prostu wewnętrzna logika rzeczy. Jeśli chcemy zachować wspólnotę walutową, nie pozostaje nam nic innego, jak ważyć się na więcej Europy. Ale europejska polityka gospodarcza, przynajmniej niemiecka, tego właśnie nie jest w stanie uznać. Jej przesłaniem jest: “Europa jest wspaniała”, ale zapłacić za to nie ma kto. Z tego musimy się wyzwolić, a to w ten właśnie sposób, że wreszcie powołamy do życia europejskie instytucje polityczne, które będą legitymizować istniejącą przecież redystrybucję środków unijnych.

Ponieważ tej właśnie legitymizacji na poziomie europejskim brak. Parlament Europejski musi być w to zaangażowany, jak proponuje prof. Habermas, tak samo jak inne parlamenty. Ale takiej dyskusji tu w Niemczech w ogóle nie prowadzimy, za to toczymy rozliczne potyczki na obrzeżach.

Ten rzeczony pakt dla Europy – Ulrike Guérot wspomniała o nim – mimo szumnych zapowiedzi prowadzi donikąd, ponieważ zakłada, że po pierwsze wszystko będzie rozstrzygane jednogłośnie, a po drugie, że poszczególne państwa mogą same decydować o tym, co zechcą wprowadzić w życie, a co nie. Jeśli jakiś dokument zawiera te dwa punkty, to jest bezwartościowy.

Do tego dochodzi jeszcze jedna kwestia: europejski mechanizm stabilizacyjny nie rozwiązuje istotnego problemu, mianowicie – co poczynimy z państwami na peryferiach Europy, które nie radzą sobie z zadłużeniem? Nie uda się nam znaleźć rozwiązania, dopóki ta ściśle chroniona tajemnica, którą właśnie Joschka Fischer zdradził, nie przedostanie się do opinii publicznej – że problem zadłużenia na obrzeżach Europy to właściwie problem niemieckich banków.

Kształt Unii Europejskiej

Guérot: Prawdopodobnie zasadnicze pytanie w całej dyskusji o euro brzmi: co by się stało, gdyby wszystko się załamało, gdyby te właśnie niemieckie banki upadły? Ale najpierw jedno pytanie do pana Calliessa… Wszystko wskazuje na to, że Europa ciągle jeszcze nie ma właściwej legitymizacji. Jednoznacznej legitymizacji nie ma cały szereg procesów decyzyjnych i kompetencji, jak właśnie nadmienili Jürgen Habermas i Joschka Fischer. To samo stwierdził Trybunał Konstytucyjny (Bundesverfassungsgericht) w wyroku w sprawie traktatu lizbońskiego. W czym dostrzega Pan istotę wyroku Trybunału Konstytucyjnego?

Christian Calliess: Pytając o kształt Unii Europejskiej i jej legitymizację, poruszamy kompleksowe problemy, na które nie ma prostej odpowiedzi. Moja odpowiedź, a mówię jako prawnik zajmujący się prawem konstytucyjnym i europejskim, brzmi: Unię Europejską rozumieć można wyłącznie jako związek federalny. Ale jako związek federalny jest ona rzeczywiście czymś całkiem nowym. Nie da się jej ująć w ramy państwowości czy ramy prawa międzynarodowego. Jeśli wyobrazimy sobie Unię jako rzekę, płynie ona między brzegiem, na którym działają organizacje międzynarodowe, do których już nie należy, a brzegiem państwowości, której ani nie osiągnęła, ani – w każdym razie w dotychczasowym rozumieniu państwowości – nigdy nie osiągnie. Organizując się, przyjęła międzypaństwową umowę i odbiła od brzegu międzynarodowych organizacji, mimo że za przyczyną pewnych supranacjonalnych elementów tej umowy była czymś innym. Jednym z tych elementów jest prawo, które ma pierwszeństwo nad prawem krajowym i które oddziałuje bezpośrednio na obywateli. Zostało ono wypracowane przez orzecznictwo Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości. Z biegiem czasu Unia oddaliła się od brzegu prawa międzynarodowego i znajduje się gdzieś pośrodku rzeki. Jednak nie jesteśmy w stanie zaklasyfikować tego Nowego, i właśnie ta niemożność, to trwające poszukiwanie, przysparza nam w obecnej sytuacji wiele problemów.

Trybunał Konstytucyjny w swoim orzeczeniu także nie przyczynił się do rozwiązania problemów wynikających z traktatu lizbońskiego. Można to też inaczej wyrazić: Trybunał Konstytucyjny poszedł na łatwiznę i potraktował Unię Europejską jako przedmiot prawa międzynarodowego. To stanowi w moim pojęciu zasadniczą wadę tego wyroku.

Zadaniem, które stoi przed nami, jest ustalenie nowej kategorii definiującej i określającej związek federalny państw należących do Unii. Jaka to kategoria? Na ten temat trzeba prowadzić debatę, Trybunał Konstytucyjny nie podjął jednak należnego dyskursu, orzekając w uproszczony sposób – szczególnie jeśli chodzi o zagadnienie demokracji.

Demokracja podwójnej legitymizacji

To jest właśnie ten punkt orzeczenia sądu europejskiego, który znalazł swe odbicie w mediach: czy miałaby demokracja europejska być zakotwiczona, zgodnie z prawem międzynarodowym, w ten sposób, że legitymizacja demokratyczna byłaby możliwa tylko poprzez parlamenty poszczególnych krajów? To jest klasyczna droga. Ale wyzwania globalizacji na poziomie międzynarodowym – na przykład problem demokratycznej legitymizacji procesu decyzyjnego państw w czasie obrad G20 – mogą rzeczywiście być podjęte tylko przez krajowe parlamenty, które muszą w tym sensie działać internacjonalnie.

Na poziomie Unii obowiązuje jednak inny model, model podwójnej legitymizacji, zakotwiczony w art. 10 akapicie 2 Traktatu Lizbońskiego, do którego Trybunał Konstytucyjny jednak się nie odniósł. W tym modelu przedstawiciele rządów w Radzie UE posiadają demokratyczną legitymizację udzielaną i kontrolowaną przez poszczególne parlamenty krajów członkowskich. Ta linia legitymizacyjna pochodząca od parlamentów państw członkowskich będzie jednak z czasem uzupełniana przez Parlament Europejski, wybierany przez nas w wyborach bezpośrednich i rozstrzygający na równych prawach. Silnej roli Parlamentu Europejskiego Trybunał Konstytucyjny jednak wystarczająco nie docenił.

Ta ocena odpowiada myśleniu w kategoriach prawa państwowego i międzynarodowego. Jeśli rozumiemy Unię Europejską jako związek federalny, musimy pomyśleć, jak skompensować deficyty wynikające z nierówności wyborów do Parlamentu Europejskiego. W tym miejscu pojawia się ta druga linia legitymizacyjna: Rada Ministrów, kontrolowana przez parlamenty państw członkowskich. Rada Ministrów ma przejąć też aktywną rolę na polu integracji europejskiej.

Parlament Europejski jest przez Trybunał Konstytucyjny pomijany. Zamiast obie linie legitymizacyjne odpowiednio połączyć, Trybunał dostrzega demokratyczne procesy tylko w parlamentach państw członkowskich. Czy zatem możemy mieć w pełni wykształconą demokrację na poziomie Europy? Obecnie istniejące wpływy i możliwości rozstrzygania Parlamentu Europejskiego nie znajdują wystarczającego uznania. Na koniec Trybunał Konstytucyjny stwierdza, że Parlament Europejski dopiero po zlikwidowaniu deficytu demokracji byłby parlamentem, tak jak to jest w państwie, a dokładniej – w państwie związkowym. Zatem dalsze rozszerzanie demokratycznej legitymizacji Parlamentu Europejskiego będzie możliwe tylko po powołaniu do życia federacji europejskiej. Ponieważ Unia Europejska nie jest państwem federalnym, i w świetle traktatu lizbońskiego nie zamierza nim zostać, musi dojść do zamrożenia integracji europejskiej.

I tu jesteśmy w bardzo ważnym punkcie debaty. Jeśli dojdzie do zamrożenia integracji, znajdziemy się w pułapce. Na bazie dotychczasowego demokratycznego porządku nie jesteśmy w stanie zrobić kroku naprzód, a gdybyśmy go jednak uczynili, oznaczałby on początek państwa federalnego, do którego jednak Trybunał Konstytucyjny na bazie naszej konstytucji w swoim orzeczeniu drogę zamyka. Nie państwo federalne jednak jest celem. Jak powiedział pan Fischer, potrzebujemy czegoś całkiem nowego, czegoś własnego, jakiegoś związku federalnego, a nie państwa federalnego w klasycznym znaczeniu. W tym sensie Trybunał Konstytucyjny powinien był otworzyć się na nowe perspektywy, szczególnie ze względu na sprawę demokratycznej legitymizacji. Takie były oczekiwania europeistyki, która już rozwinęła zaczątki teorii federacji. Tym bardziej wyrok Trybunału, który wybrał model zbyt państwocentryczny, okazał się ślepą uliczką.

Jeszcze inny aspekt tego orzeczenia zwraca moją uwagę: dlaczego Trybunał Konstytucyjny zamraża proces integracji europejskiej? Czy jest to rzeczywiście powrót do państwa nacjonalnego? Nie przypuszczam. Nie wierzę w to, że Niemcy powracają do państwa narodowego – w każdym razie nie dzieje się to świadomie. Mamy tu raczej do czynienia z pewnym “zmęczeniem” Europą, które przejawia się zmęczeniem zarówno obywateli, jak i polityków. Nawet europeistyka je odnotowuje.

Zmęczenie Europą i dylematy demokracji

Unia Europejska jest tworem tak złożonym i tak skomplikowanym, że rzeczywiście niektórzy sędziowie Trybunału Konstytucyjnego odczuwać mogą potrzebę spowolnienia lub nawet przerwy i dlatego dążą do zamrożenia integracji. Czynią to jednak nie z tego powodu, że chcą powrotu do państwa narodowego, lecz dlatego, że łączą pojęcie państwa suwerennego z pojęciem demokracji. Niebezpieczeństwem, które jednak z tego wynika, jest przeciwstawienie sobie demokracji i integracji. A to prowadzi donikąd.

I tu wracamy do dylematu demokracji w Unii. Czy w ogóle jest to możliwe, by 27 różnych kultur i porządków prawnych mogło uprawiać taką politykę wewnętrzną, na bazie której funkcjonowałby na przykład wspólny nakaz aresztowania?

Moim zdaniem rzeczony wyrok Trybunału Konstytucyjnego ujawnił się już w orzeczeniu w sprawie europejskiego nakazu aresztowania. Sędziowie TK nie mogli sobie wyobrazić, że Niemiec może zostać wydany do Rumunii – co jest zrozumiałe. Różnorodność europejska jest dla polityki wyzwaniem, które jak na razie nie zostało pokonane. Istnieje czasowa nierówność między rozszerzaniem unii i jej pogłębianiem. Z tego wynika pewien dyskomfort przy rozpatrywaniu problemu, jak ma funkcjonować europejski rząd gospodarczy i zarazem europejska solidarność.

Równoczesne otwarcie opinii publicznej krajów europejskich

Guérot zwraca się do Jürgena Habermasa: Czy nie jest tak, że wspomniana pułapka integracji jest zarazem dyskursywną pułapką, a mianowicie: właściwie musimy chcieć więcej, czy to pogłębienia czy poszerzenia integracji, tyle tylko, że nie nazywamy tego po imieniu. Czy przyczyną tego jest niedoceniona złożoność, którą dostrzegamy dopiero w czasie kryzysu euro w przestrzeni ekonomicznej, oraz różnorodność modeli i koncepcji gospodarczych, które nie mają zastosowania w przypadku na przykład Francji czy Grecji?

Jürgen Habermas: Kryzys euro uświadomił nam przebiegłość rozumu ekonomicznego. Wyraża się ona w tym, że pojawiające się na obszarze wspólnej waluty problemy muszą zostać wspólnie rozwiązane. To mogłoby oznaczać przełom w kierunku Europy dwóch prędkości. Politycznie, jak sądzę, jesteśmy pod presją systemową, która zmusza nas, by następny krok w kierunku integracji politycznej uczynić nie gdzie indziej, tylko we własnym domu.

Wypowiedzi wszystkich rozmówców zbliżają się w pewnym punkcie do siebie, a mianowicie w tym, że stoimy nolens volens przed alternatywą – albo zaprzepaścić osiągnięty stopień wspólnoty, albo przynajmniej dla państw unii walutowej ustalić instytucjonalne warunki ścisłej współpracy.

Pierwszym krokiem na tej wyboistej drodze jest uświadomienie opinii publicznej tej dramatycznej alternatywy, tak żeby zapoczątkować szeroką dyskusję. Skoro nam nie pozostaje nic innego do zrobienia jak tylko ucieczka do przodu, to powinniśmy przynajmniej wiedzieć, co robimy, aby nie wpaść w nurt powolnego rozpadu.

Nasza dyskusja mogłaby stanowić krok w kierunku zbudowania i umocnienia europejskiej opinii publicznej. Opinia publiczna jest jak najbardziej zainteresowana, kiedy chodzi o konkretne sprawy, które, jak parasol ochronny, dotyczą wszystkich państw członkowskich i wszędzie postrzegane są jako istotne dla państwa i obywateli. Mój własny eksperyment myślowy jest bardzo prosty: infrastruktura opinii publicznej nie musi się zmieniać. Prasa i telewizja, nawet bulwarówki wystarczą, by powstała europejska opinia publiczna.

Istotą problemu jest wzajemne otwarcie się narodowych opinii publicznych, tak żeby np. w Niemczech znane były najważniejsze debaty toczące się czy to w Hiszpanii, w Grecji, we Włoszech, we Francji, czy w Polsce. Media poszczególnych krajów nie nawykły – jak dotąd – do prezentowania tematów dotyczących europejskich rozstrzygnięć, choćby tylko tych, o których decyduje Parlament Europejski razem z parlamentami krajowymi, i to prezentowania ich zawczasu, kiedy parlamenty poszczególnych państw jeszcze nie zagłosowały nad nimi. Opinie publiczne krajów Europy są, mimo masowej turystyki, w znacznym stopniu odizolowane od siebie nawzajem, tak że nie jesteśmy wystarczająco poinformowani o nastrojach i opiniach panujących w innych krajach. Wydaje mi się, że my tu w Niemczech, w obliczu wszelakich resentymentów, które się tu i tam nagromadziły przeciwko “niemieckiemu dyktatowi” w polityce gospodarczej, w ogóle o niczym pojęcia nie mamy.

Tylko wtedy, kiedy opinia publiczna poszczególnych krajów będzie informowana o istotnych publikacjach na wspólne tematy w innych krajach, jest szansa na wspólną debatę i wspólne podejmowanie decyzji. Zresztą sam fakt, że mimo połączonych wyborów do Parlamentu Europejskiego, nie ma jednego prawa wyborczego, nie napawa optymizmem.

Proszę mi pozwolić poruszyć jeszcze jeden punkt: Ludzie niechętni wspólnej Europie twierdzą, że narracja, która była motywem działania ojców założycieli, już się wyczerpała. To prawda, nie potrzebujemy dalszego pogłębiania integracji europejskiej po to tylko, by uniknąć wojen. Ale w międzyczasie globalizacja rynków i przyspieszona komunikacja – dzięki elektronice – dokonały takiego skoku naprzód, że ludzkość stała się od siebie nawzajem systemowo wysoce uzależniona, że przesuwają się polityczne punkty ciężkości poszczególnych ośrodków państwowych, a nawet powstają nowe takie ośrodki. Te właśnie tendencje globalizacyjne narzucają Europie nowe, dotąd nieznane imperatywy. Nasuwają się trzy pojęcia: samostanowienie, konstruktywna współpraca prowadząca do wspólnej polityki światowej i zachowanie różnorodności naszego kulturalnego biotopu.

Europa kontynentem różnorodności

Naiwnością jest zakładać, że głos Europy będzie słyszalny w świecie, jeśli Europa nie nauczy się przemawiać jednym głosem. Pozostaje ona jednak ciągle jeszcze grupą byłych imperiów i państw narodowych, które nie tylko ponoszą odpowiedzialność za ponurą, wręcz kryminalną stronę społecznej modernizacji, lecz także musiały przezwyciężyć swój polityczny upadek czy utratę władzy imperialnej. Europa, dzisiaj na szczęście ucywilizowana i łagodna, posiada w wyniku pełnej napięć historii dziedzictwo – z niczym nieporównywalnej – różnorodności kulturowej. To brzmi europocentrycznie, i tak właśnie ma brzmieć. Ale skoro wiadomo, że w koncercie wielu głosów ma się tylko jeden, trzeba mówić z perspektywy pierwszej osoby. To, co Bertold Brecht kiedyś napisał o własnym kraju: “najmilszym wydaje się nam nasz, innym ludom – ich”, musimy dzisiaj rozciągnąć na wszystkie “nasze” kraje.

Każda podróż po Europie – podróż geograficzna czy historyczna – pozostawia nie tylko w nas, tu urodzonych, wrażenie nieprawdopodobnej różnorodności, wynikającej z historycznych początków tego jednego kontynentu. Ta różnorodność wydaje się godna zachowania. Lecz nie uda nam się – i to byłaby ironia historii – tej historycznej różnorodności zachować, jeśli Europa nie wzmocni sił dośrodkowych, a zamiast tego rozpadnie się znowu na małe, podziwiające swoje lustrzane odbicie narody.

Guérot: Bardzo dziękuję, panie profesorze, za Pana zdecydowane, ale też emocjonalne słowa. W tej chwili, wydaje się, mamy do czynienia z pogłębiającym się niemieckim autyzmem i z zadowoleniem z samych siebie, z tego, co i jak za granicą się o nas myśli. Zastanawiam się, gdzie znajduje się załamanie tej narracji? Może w pokoleniu wchodzącym w życie po 1989 roku, które, wydawać by się mogło, zagubiło swój europejski kontekst?

Historia nie robi sobie przerw

Fischer: Zgadzam się z tym, co mówi Jürgen Habermas – wzajemna wiedza i wzajemne zainteresowanie w Europie zmniejszają się w szybkim tempie. Jest nawet jeszcze gorzej: kiedy Państwo uważniej przysłuchują się temu, jak mówi się u nas o Nicolasie Sarkozym – a mianowicie w tonie sympatycznej pacyfistyczno-narodowej niewinności, zasłyszanym ostatnio u dziadka mojego kolegi, według którego wszystko, co złe, szło z Francji, tego wroga śmiertelnego – i kiedy posłuchamy, jak o Niemczech mówi się w paryskich kręgach intelektualnych i dziennikarskich, czyli w polityce, to stwierdzimy, że uczyniliśmy znaczny postęp w powrocie do myślenia narodowego. To, co się dzieje między Niemcami i Francją, jest moim zdaniem w znacznym stopniu destrukcyjne. W dalszym ciągu, kiedy Niemcy i Francja stają naprzeciwko siebie, nic w Unii Europejskiej nie posuwa się naprzód, wręcz odwrotnie, wszystko ulega regresowi.

Jednak nie zgadzam się z tezą, że Europa nie dorosła do pewnych zadań. W polityce nie można niestety zrobić sobie przerwy od historii. Nie może więc być mowy o tym, jakobyśmy byli przeciążeni natłokiem wydarzeń. Co musieli nasi rodzice wytrzymać! Czas nacjonalizmu, drugą wojnę światową, wypędzenia, niewolę żołnierzy, musieli się uporać z moralnym zniszczeniem, z indywidualną winą udziału w przestępstwach wojennych, potem z podziałem Niemiec, z nakręcającym się zagrożeniem zniszczenia nuklearnego itd. Właśnie w ostatnich dniach znowu była mowa o głodzie zimy 1946/47 i o przyjęciu od 12 do 14 milionów uchodźców. I my teraz mielibyśmy narzekać? Nie.

Pierwszy krok ku rozszerzeniu Europy został wykonany 3 października 1990 roku, kiedy 17 milionów Niemców ze Wschodu stało się w ramach zjednoczenia Niemiec obywatelami Unii Europejskiej. Absurdem byłoby powiedzieć Polakom i innym narodom: Niemcom ze Wschodu wolno, wy jednak zostańcie tam, gdzie jesteście. Historycznie byłaby to niewybaczalna głupota. To samo dotyczy Jugosławii. Przypomnijcie sobie Państwo potworne skutki jej rozpadu: 250 tysięcy uchodźców z samej Bośni, przyjętych tu w kraju. Bez perspektywy europejskiej bylibyśmy na Bałkanach ciągle tam, gdzie wtedy. To wszystko oznacza, że nie ma przerwy w działaniach strategicznych państwa czy też związku federalnego jakim jest UE.

Gdzież bylibyśmy dzisiaj bez rozszerzenia Unii Europejskiej – z Rosją, która znowu jest silna i z jakąś międzyeuropą, istniejącą w logice państw narodowych i gnaną przez mary senne nacjonalizmów. Dlatego rozszerzenie Unii było jedyną właściwą drogą. Pewnie że będziemy musieli pogłębiać wspólnotę, a to nie staje się na rysownicy. I będziemy musieli zadbać o nasze strategiczne interesy, tego się nie da uniknąć. Tak się składa, że rzeczywistość jest skomplikowana.

Punkt ostatni: moim zdaniem było wielkim błędem pani kanclerz, dwóm sceptycznym wobec Europy instytucjom, jakimi są Bundesbank i Trybunał Konstytucyjny, powierzyć politykę europejską. W przeszłości to nie one były motorem integracji europejskiej. Dlatego ostatni krok, jakim było zawarcie w Brukseli paktu dla euro – nie przemilczając wszelkiej krytyki, którą podzielam – jest w moich oczach właściwym działaniem, pozwalającym wreszcie posunąć się nam do przodu, czyli wyłożyć propozycje na stół, mimo tych wszystkich ich braków, o których Pan mówił.

Moim zdaniem musimy w końcu zacząć kontrowersyjnie dyskutować o polityce europejskiej, z otwartą przyłbicą, z całą stanowczością, ale i bez strachu przed emocjami drugiej strony. Czego nie należy zapominać: myśl o integracji europejskiej zawsze żyła z emocji. Rozsądek jest ważny, musi się jednak opierać na emocjach, by móc działać. Wyłączny pragmatyzm w działaniu sprzyja cofaniu się, nie postępowi.

Europa – w ważnych sprawach za mała, w drobnych zbyt wielka

Pierwsze pytanie z sali: Czy nie jest tak, że Europa w ważnych sprawach pozostaje za mała, w drobnych za duża? Z jednej strony przytłacza masą denerwujących regulacji, z drugiej – nie rozwiązuje ważnych problemów.

Andre Wilkens, Stiftung Mercator: Jeśli Niemcy wzrastają w siłę, pojawia się nowe wydanie tzw. problemu niemieckiego, przy czym ten właśnie problem niemiecki był siłą napędową zakładania Unii Europejskiej. Chodziło przecież głównie o to, by właśnie Niemcy włączyć do Unii. Czy pojawi się teraz nowe wydanie problemu niemieckiego i nowa siła napędowa w Europie?

Derek Scally, “Irish Times”: Powiedział Pan, że w the backrooms of Dublin zarabiano wielkie pieniądze dla niemieckich banków krajowych. Jest Pan zdania, że ten fakt świadomie czy raczej nieświadomie nie pojawił się w niemieckiej debacie, w której chodziło o poparcie dla Irlandii?

Enderlein: Europa za mała i za duża… Ekonomista powiedziałby: Follow the money! To też jest odpowiedź, którą należy dać wszystkim tym, którzy mówią: “Ach, czy Europa to państwo federalne czy konfederacja, czy jeszcze coś innego, to jest obojętne”. Nie, tak naprawdę chodzi o to, kto decyduje o budżecie. W Europie budżet ekonomicznie nie istnieje i w tym punkcie jest ona rzeczywiście za mała, by rozwiązywać problemy. Ale Trybunał Konstytucyjny stwierdził, że zdolność uchwalania budżetu jest źródłem demokracji kraju czy też źródłem legitymizacji państwa par excellence. Jakie znaczenie ma to dla Unii? Moim zdaniem jest to najważniejsze pytanie, pytanie, na które my wszyscy musimy znaleźć odpowiedź.

Jeszcze tylko jedna uwaga na temat banków krajowych: Pewnie że rząd umyślnie milczy na ten temat, choć wiadomo, że banki te były od początku kryzysu problemem kluczowym. Tyle tylko, że niemiecki system federalny jest nieprzydatny w konfrontacji z problemami Unii Europejskiej, nie nadaje się do rozwiązywania jej problemów.

Calliess: Czy Europa jest z jednej strony za duża, a z drugiej strony za mała? To pytanie jest w moim przeświadczeniu związane z urzeczywistnieniem europejskiego rynku wewnętrznego. Ten europejski rynek wewnętrzny to ekonomiczny projekt europejskiej integracji z początku lat 90., mający charakter deregulacyjny, i jako taki był krytycznie obserwowany – zresztą słusznie. Żądaliśmy wtedy rynku wewnętrznego Unii, który byłby w sferze socjalnej, ochrony środowiska i użytkowników skutecznie uregulowany – aż do przysłowiowej żarówki. Czy to było właściwe? Ta kwestia nie jest teraz istotna. Ja jednak nie chcę rynku bez państwa i dlatego uważam, że musi on być wspomagany przepisami prawa.

Fischer: Tego nie da się już słuchać! Właśnie tego: za duża – za mała. Ludzie, zastanówcie się, jak wiele regulacji europejskiego rynku wewnętrznego funkcjonuje w naszym życiu codziennym i nikt się nad nimi nie zastanawia, dlatego właśnie, że funkcjonują. Przepisy z dziedziny ochrony zdrowia, weterynarii, produktów spożywczych, które wcześniej nie były same przez się zrozumiałe, funkcjonują na całym terenie Unii. Dlatego już nie jestem w stanie czytać tego Enzensbergera – on ze swoją filipiką przeciwko biurokracji brukselskiej doprowadza mnie do białej gorączki. Nie widzieć, jaki postęp został osiągnięty w życiu codziennym obywateli właśnie dzięki tym konkretnym uregulowaniom! – do tego trzeba złej woli. Zresztą biurokracja brukselska jest mniejsza niż np. biurokracja Monachium. Do tego wszystkiego dochodzi fakt, że nikt tak naprawdę nie wie, ile z tych regulacji to wynik kompromisów w Radzie Europejskiej, w której siedzą przecież szefowie rządów państw europejskich. Znana bawarska inicjatywa w sprawie ujednolicenia siodeł traktorów, to ulubione dziecko Edmunda Stoibera, czyli dziecko z gruntu bawarskie.

Jeśli chodzi o zarzut, że biurokracja europejska wchodzi w nasze życie codzienne, to powiem tylko, że w tym wszystkim mają swój udział Bundestag i Bundesrat. Pytanie, czy Unia jest za duża, czy za mała, jest już moim zdaniem dawno rozstrzygnięte: większa część wszystkich uregulowań ma miejsce na poziomie europejskim. I tak to powinno być. My, Niemcy, dawno bylibyśmy wielkimi przegranymi, gdyby wszystko miało się odbywać na bazie indywidualnych uregulowań. Tu nie można mieć złudzeń.

Na koniec odniosę się do pytania, czy celowo rząd przemilczał rolę banków krajowych w kryzysie irlandzkim. Naturalnie nie kryje się za tym żaden zamiar, żaden masterplan. Na pewno nie jest tak, że rząd świadomie chciał zaszkodzić Irlandii. Pewne sprawy są po prostu wypierane ze świadomości. Jeśliby premier Irlandii, Brian Cowen, i jego gabinet powiedzieli: my przejmujemy długi irlandzkie, ale brytyjskie, francuskie, niemieckie to nie nasza sprawa – budżet Irlandii miałby się lepiej, a prawda na temat banków krajowych wyszłaby szybko na światło dzienne.

Habermas: Czy będziemy mieć do czynienia z nowym wydaniem “problemu niemieckiego”, tego, który doprowadził do założenia Unii Europejskiej? Nie jestem o tym przekonany. Wtedy politycy brali pod uwagę drugą wojnę światową i zbrodnie przeciwko ludzkości, a poza tym myśleli w kategoriach wieku dziewiętnastego. Wówczas celem było zapobiec ponownemu panowaniu kolosa w Europie Środkowej poprzez wciągnięcie go w sprawy dotyczące większej ilości państw. Nie widzę dzisiaj analogii do tamtej sytuacji. Moim zdaniem dzisiejsze Niemcy charakteryzują się tym, że w sensie klasycznym nie zależy im na panowaniu. Ta pewna słabość jest jednak przyczyną rosnącego nacjonalnego egocentryzmu, a to po raz pierwszy oznacza poważną blokadę w sercu jednoczącej się Europy.

Published 10 July 2012
Original in German
Translated by Therese Kosowski
First published by Blätter für deutsche und internationale Politik 5/2011 (German version); Eurozine (English version); Res Publica Nowa17 (2012) (Polish version)

Contributed by Res Publica Nowa © Jürgen Habermas et al / Res Publica Nowa / Eurozine

PDF/PRINT

Newsletter

Subscribe to know what’s worth thinking about.

Discussion