Dlaczego nie wracam do Belgradu?
Jestem niespokojna, gdyż wybierając się do byłej Jugosławii, muszę ciągnąć za sobą potworny ciężar, pisze Slavenka Drakulić, tłumacząc, dlaczego od prawie 18 lat nie odwiedziła serbskiej stolicy.
Pierwszego dnia wiosny w podmuchach zimnego wiatru szłam Mariahilfer Strasse w Wiedniu. Przypadkowo usłyszałam fragment rozmowy trojga młodych ludzi przechodzących obok mnie. Rozmawiali po serbsku o jakimś wydarzeniu, w którym brali także udział Bośniacy i Chorwaci. Moją uwagę zwrócił nie sam język, bo dziś słyszy się go często w metrze i na ulicach Wiednia. Zdziwiło mnie natomiast sformułowanie, którego użył jeden z młodych ludzi: Nie spodziewałem się, że będzie tam tak wielu ludzi mówiących naszym językiem.
“Nasz język” to wyrażenie, którego używają uchodźcy i imigranci – lub tak naprawdę ludzie ze wszystkich państw byłej Jugosławii spotykający się za granicą – mając na myśli jeden z języków, którym posługiwano się w starym kraju. Język, którym posługują się wszyscy imigranci z byłej Jugosławii, nie ma wspólnej nazwy. To nie jest serbsko-chorwacki. Tak więc kiedy jeden z tych młodych ludzi powiedział “nasz język”, miał na myśli “najmniejszy wspólny mianownik”, język, który powstał niejako spontanicznie po zakończeniu wojny w byłej Jugosławii. “Nasz język” to nazwa-klucz. Jej używanie sugeruje dobre intencje: nie jesteśmy wrogami, mimo wszystkiego, co się stało, możemy się porozumieć.
Ku mojemu ogromnemu zdumieniu te słowa wywołały we mnie bardzo pozytywną reakcję. Zrobiło mi się ciepło na sercu. – Ci młodzi ludzie rozmawiają w języku (mniejsza o jego nazwę), który wszyscy rozumieją, i to jest najważniejsze – pomyślałam, patrząc na spieszącą gdzieś trójkę, ubraną według miejskiej mody. Byli tacy młodzi, mieli po kilkanaście lat. I nagle uświadomiłam sobie, że będąc tak młodymi ludźmi, muszą należeć do pokolenia, które dorastało już po wybuchu wojny w Jugosławii. To było dla mnie jak kubeł zimnej wody. Może urodzili się nawet po mojej ostatniej wizycie w Belgradzie? Tego pierwszego dnia wiosny ich rozmowa uświadomiła mi, że od czasu, gdy byłam tam ostatni raz, dorosło całe nowe pokolenie.
Gdy mnie mijali, pojawiło się stare poczucie winy i podenerwowanie, które prześladuje mnie od czasu do czasu. Ileż razy zapraszano mnie, bym odwiedziła Belgrad. Zapraszali mnie przyjaciele, zapraszał mój wydawca, zapraszały organizacje i instytuty organizujące przeróżne międzynarodowe konferencje. Za każdym razem znajdowałam jakieś wygodne wytłumaczenie i grzecznie odrzucałam zaproszenie. Wymówek nigdy mi nie brakowało.
Wróg czy przyjaciel?
Wiatr się uspokoił, ja zwolniłam kroku. Musiałam zadać sobie to samo stare pytanie: dlaczego w ciągu tych wszystkich lat ani razu nie pojechałam do Belgradu? Gdy padało z ust moich przyjaciół, z przyzwyczajenia odpowiadałam, że sama nie wiem. Czułam podenerwowanie na samą myśl, że mogłabym tam znowu pojechać, unikałam podróży do Belgradu po wybuchu wojny, jakby to miasto stało się dla mnie jej metaforą.
Czego się bałam? “Ich”? Tego, co “oni” zrobili “nam”? Czy tego, co Serbowie zrobili samym sobie? Może bałam się konfrontacji z niewygodnymi pytaniami? Zdawałam sobie sprawę, że jadąc tam, będę dźwigać ciężar tych prawie 18 lat jak przeładowaną walizkę wspomnień. Jeśli ją otworzę, wypadną wprost na mnie te wszystkie twarze, słowa, obrazy. Kto je pozbiera i na powrót spakuje do walizki? A przecież odkładanie tej podróży do czasu, gdy w Serbii wyrośnie całkiem nowe pokolenie, wydało mi się nagle nieco dziwaczne. Nie byłam w pełni świadoma jego istnienia, dopóki nie usłyszałam strzępka rozmowy na Mariahilfer Strasse, który wywołał we mnie to znajome podenerwowanie.
Pamiętam, kiedy po raz ostatni byłam w Belgradzie. To było w czerwcu 1991 roku. Tuż przed ogłoszeniem niepodległości przez Chorwację. Od mojej wizyty w Belgradzie wiele się zmieniło. Moja przyjaciółka Mirjana ciężko zachorowała i umarła. Inny przyjaciel, Boris, z którym piłam kawę ostatniego dnia przed wyjazdem, ożenił się. Gdy dziesięć lat później zobaczyłam go na lotnisku we Frankfurcie nad Menem, jego syn chodził już do szkoły. Ana wyprowadziła się z Belgradu. Najpierw zamieszkała w Paryżu, potem w Sarajewie. Ljubica wyjechała do Słowenii, następnie do Szwecji i wreszcie do Belgii. Niedawno wróciła, zmęczona tułaczką. Jeden z moich kolegów, dziennikarz, który często bywał w Zagrzebiu, został ministrem informacji w rządzie Slobodana Miloszevicia. Inny objął stanowisko dyrektora generalnego serbskiej telewizji publicznej – głównej tuby propagandowej reżimu. Jeszcze inny znajomy dokumentował triumfy Ratka Mladicia w Srebrenicy.
Od czasu do czasu docierały do mnie strzępki informacji na temat tego, jak się zmieniamy, kim stał się ten czy inny znajomy lub kolega. No właśnie, kim? Wrogiem? Czy też może człowiekiem tak innym od tego, którym był kiedyś, że niemożliwym do rozpoznania? Nacjonalistycznym pisarzem, głosicielem nienawiści? Czy ja ich kiedykolwiek naprawdę znałam? Czy w ogóle można dobrze poznać ludzi? Czy można im zaufać? Takie pytania wpędzały mnie w depresję, bo wynikało z nich, że ludzie są źli z natury. Patrząc na swoje odbicie w lustrze, także szukałam śladów zmian. Strach przed innymi to także strach przed samym sobą.
Wiedziałam, że wizyta w Belgradzie przywoła na wpół zapomniane obrazy i uczucia. Jak te słowa muzułmanki ze Srebrenicy, której syn został zamordowany w jej ramionach przez serbskiego żołdaka. – Zmuszono mnie, żebym piła krew własnego dziecka – wspominała kobieta. Jej słowa tkwią w mojej pamięci od 13 lat, jak zdjęcie na okładce sarajewskiego magazynu “Dani”, na którym młody człowiek w dżinsach, sportowych butach i białej koszulce przechyla się przez barierkę. I nie byłoby w tym zdjęciu niczego nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że w miejscu, gdzie powinna znajdować się klatka piersiowa, jest dziura. – Dziwne – pomyślałam, gdy po raz pierwszy zobaczyłam to zdjęcie. – Dziura w ciele, przez którą widać metalową barierkę. Skupiłam wzrok na tej barierce, bo w ten sposób cała scena wydawała się mniej realna.
Nacjonalizm lub oportunizm
Czy tak samo jak wszyscy inni bronię się przed konfrontacją z własnymi uczuciami wobec dawnych przyjaciół z Belgradu, myśląc, że lepiej trzymać się z dala, lepiej tam nie jechać? Z drugiej strony, czym wycieczka do Belgradu miałaby się różnić od podróży na przykład do Zagrzebia? Spotkałabym tam takich samych ludzi: dawnych przyjaciół i kolegów, którzy stali się nacjonalistami, i tych, którzy byli po prostu oportunistami. Musiałabym stanąć twarzą w twarz z faktem, że tak wielu drogich mi ludzi wyjechało z kraju.
Myślałam, że da się uniknąć konfrontacji z powojenną rzeczywistością Belgradu. – Belgrad też jest częścią twojej przeszłości – powiedział Boris, gdy ostatni raz go widziałam. Kilka lat temu wrócił do domu w Belgradzie ze Stanów Zjednoczonych. Jak zwykle nie spotkaliśmy się w moim Zagrzebiu ani w jego Belgradzie, tylko w Wiedniu. Oczywiście na kolejnej konferencji. Rozmawialiśmy o tym, jak trudno jest wracać do dawnych miejsc, które kiedyś należały do nas. Opowiedział mi, jak pierwszy raz po wojnie pojechał do Dubrownika. Powiedział, że było to bolesne nie tylko z powodu wspomnień letnich miesięcy spędzanych w tym mieście. Albo dlatego, że zobaczył, co bombardowania zrobiły z tym pięknym, średniowiecznym miastem. Najsmutniejsze było to, że jugosłowiańska soldateska zrobiła to także między innymi w jego imieniu. – Musisz przyjechać do Belgradu i spotkać się z tymi ludźmi. Bo miasto to tak naprawdę ludzie – namawiał mnie.
Potem pokazał mi zdjęcie swojego dorosłego syna, wysokiego, przystojnego młodzieńca wystrojonego w garnitur. Kolejne przypomnienie, że wyrosło nam nowe pokolenie młodych ludzi, którzy niedługo będą mogli brać udział w wyborach. Zdjęcie syna Borisa uświadomiło mi też, że dotychczas właściwie nie wiedziałam o istnieniu tych młodych ludzi. Przeoczyłam coś istotnego, nie widziałam, jak dorastają. Co ja o nich wiem? Nie mogą podróżować po świecie bez odpowiednich wiz. Nie pojadą tak po prostu do Londynu, Paryża czy choćby Triestu. Nie mogą pojechać już nawet do Bukaresztu albo Sofii.
Pomyślałam, jakie to smutne, absurdalne i upokarzające. Moje pokolenie ze swoimi starymi, oprawionymi na czerwono jugosłowiańskimi paszportami mogło bez przeszkód podróżować po Europie bez żadnych wiz. Było to dla nas powodem do dumy, differentia specifica odróżniająca nas od pozostałych państw bloku radzieckiego. Zazdroszczono nam, gdy w latach 70. ubiegłego wieku jeździliśmy do Francji, Wielkiej Brytanii czy Szwecji zarabiać podczas wakacji przy zbiorach truskawek albo w jakiś inny sposób. Będąc studentką, pracowałam w Szwecji w supermarkecie, gdzie przez dwa miesiące zarobiłam pieniądze na cały rok.
Przede wszystkim zazdroszczono nam, bo mogliśmy kupować dżinsy, włoskie buty, zagraniczne książki i płyty. Inna strona tej wolności podróżowania była jednak taka, że nauczyliśmy się akceptować panujący w kraju system. Te podróże były dla nas czymś w rodzaju łapówki, która miała nas przekonać, że “socjalizm z ludzką twarzą” jest możliwy. Nie kwestionowaliśmy tego twierdzenia.
Kres wieku niewinności
Słuchałam ostatnio dyskusji o wizach dla młodych Europejczyków z państw nienależących do Unii Europejskiej. Wizy trudno otrzymać zwłaszcza Serbom, wskutek czego młodzi ludzie żyją w izolacji i nie mogą poznawać świata. To był główny motyw dyskusji. – Dlaczego mielibyśmy karać młodych ludzi za coś, czego nie zrobili? Gdy w Jugosławii wybuchła wojna, nie było ich jeszcze na świecie. Nie mogą odpowiadać za czyny swoich ojców – gorączkował się jeden z uczestników.
Najwyraźniej chciał wzbudzić sympatię publiczności, ale ja nie poczułam najmniejszej sympatii. Byłam zła na jego złość. Mówiąc w imieniu młodego pokolenia, sugerował, że nie zasługuje ono na takie traktowanie ze strony Europy. Z tego, co mówił, wynikało, że skoro są młodzi, to są także niewinni. Właśnie ta zakładana niewinność serbskiej młodzieży tak mnie zdenerwowała.
Wiem coś o tym. Ja sama i całe moje pokolenie zakładaliśmy, że jesteśmy niewinni, bo urodziliśmy się po II wojnie światowej. Cóż mogliśmy mieć wspólnego ze zbrodniami, których dokonano przed naszym urodzeniem? Współczesna serbska młodzież nie jest idealnym punktem odniesienia do sytuacji naszego pokolenia, bo nasi ojcowie ruszyli do walki sprawiedliwej. To była walka przeciwko faszystom i w obronie kraju. A jednak podczas II wojny światowej nasi ojcowie popełnili wiele zbrodni, o których nigdy potem nie mówili. Nie winię ich za to milczenie – to samo milczenie, którego świadkiem jestem dzisiaj po ostatnich wojnach w Chorwacji, Bośni i Kosowie. Ale mam pretensje do nas samych o to, że nie stawiamy pytań. Takich najprostszych, jak na przykład: Co robiłeś podczas wojny, tato?
To przecież ja, my wszyscy, powinniśmy kwestionować ich tłumaczenia popełnionych czynów oraz ich ideologiczną interpretację historii. Nie zrobiliśmy tego. A przecież obowiązkiem następnego pokolenia było dotarcie do prawdy o tej wojnie, która była nie tylko walką z faszyzmem i komunistyczną rewolucją, lecz także wojną domową. Uwierzyliśmy jednak w oficjalną wersję ze szkolnych podręczników, bo tak było po prostu najłatwiej. Nasze nastawienie do przeszłości stało się jedną z przyczyn, dla których wojny o podłożu nacjonalistycznym w latach 90. ubiegłego wieku wybuchały z taką łatwością.
Nawet jeśli niewiele wiem o nowym pokoleniu Serbów, stawiam ważniejsze pytanie: ile ci młodzi ludzie wiedzą o swej własnej przeszłości? Słuchając młodego, rozzłoszczonego Serba, który perorował o wizach podczas konferencji, pomyślałam, że nie ma racji. Tak samo jak na nas, także na jego pokoleniu ciąży odpowiedzialność za milczenie, za niezadawanie pytań o to, co było, zanim się urodzili, za obojętność wobec tego, co robili ich ojcowie podczas wojny, za wiarę, że mają prawo do wiz tylko dlatego, że są młodzi i nie mają krwi na rękach. To ma usprawiedliwiać ich arogancję. Przede wszystkim zaś są odpowiedzialni za to, że nie zapytali własnych rodziców, dlaczego pozbawia się ich wiz.
Prawdą jest, że młodego pokolenia Serbów nie można obarczać odpowiedzialnością za przeszłość. Ale wszyscy ci młodzi ludzie są odpowiedzialni za ich obecny stosunek do przeszłości, bo jest on istotny dla ich przyszłości. To była lekcja, którą my, pokolenie ich rodziców, powinniśmy odrobić znacznie wcześniej. Ale nie zrobiliśmy tego na czas, musieliśmy się o tym przekonać w okrutny sposób.
Dzięki mądrym słowom Borisa zrozumiałam, że nie muszę bać się spotkania z dawnymi przyjaciółmi w Belgradzie. Bądź co bądź w ciągu tych wszystkich lat spotykaliśmy się na konferencjach czy festiwalach za granicą. Wiemy dokładnie, co kto z nas zrobił, powiedział czy napisał podczas wojny i po niej. Wiemy, kto jakie błędy popełnił i czego nie zrozumiał.
Na przykład ja. Popełniłam błąd, którego bardzo się wstydzę do dziś – to było chyba w 1999 czy 2000 roku, tuż po wielkim exodusie kosowskich Albańczyków. Mój młody kolega z Serbii Vladimir Arsenijević napisał artykuł “Wszyscy jesteśmy Albańczykami”. Było w nim jedno zdanie, które mocno mnie poruszyło. Arsenijević pisał, że wszedł do kuchni w swoim mieszkaniu, otworzył lodówkę i wyjął zimne piwo. Gdy wyobraziłam sobie tę scenę, miałam wrażenie, że z tym piwem trochę przesadził. Opisywał cierpienia mieszkańców Kosowa, ich ucieczkę do Albanii i Macedonii, długie pochody uchodźców idących w bezlitośnie palących promieniach słońca z całym dobytkiem spakowanym do kilku plastikowych siatek. A on sobie bierze zimne piwko, żeby przy nim opisywać dramatyczne losy wygnańców! Nawet jeśli faktycznie pił przy pisaniu to piwo, nie powinien o tym wspominać. Nie powinien mieszać wątku piwa z uchodźcami, nawet jeśli pisze o nich zaangażowany esej. Poza tym nie możemy być wszyscy Albańczykami. Z całą pewnością nie wtedy, gdy jedni popijają piwo, a inni uciekają przed horrorem.
Coś było nie tak w tym opisie, jakaś hipokryzja. A przecież Arsenijević był jednym z bardzo nielicznych publicystów serbskich, którzy sprzeciwiali się nacjonalizmowi i wojnie w Kosowie. Ponieważ wiedziałam, że jest on tak inny od wielu pisarzy, jego tekst wytrącił mnie z równowagi bardziej niż byłby w stanie to zrobić tekst jakiegoś nacjonalisty. Niemniej nie miałam racji, krytykując go publicznie. Nie miałam prawa żądać od niego moralnej doskonałości. Kilka lat później w Chorwacji poznałam tego młodego człowieka. Był wysokim, szczupłym mężczyzną o długich włosach związanych w kucyk i ciepłym spojrzeniu. Przedstawiłam się i przeprosiłam za swoją krytykę. Przyjął przeprosiny z uśmiechem.
Oboje, Boris i ja, wiemy, co robili nasi przyjaciele i byli przyjaciele podczas wojny, tak jak inni ludzie wiedzą, co robili ich krewni, przyjaciele i sąsiedzi w Bośni i Kosowie. Różnica polega na tym, że większość nie chce przyznać, że brała udział w tej wojnie. Nie wszyscy są zbrodniarzami, nie chodzi więc o poczucie winy. Powinni jednak ponieść odpowiedzialność za głosowanie na przedstawicieli zbrodniczego reżimu, za myślenie, że tylko oni są ofiarami Miloszevicia i supermocarstw (czyż Belgrad nie został zbombardowany przez Amerykanów?), za przekonanie, że nie było innego wyjścia, jak tylko poddać się nacjonalistycznym naciskom. Serbowie niestety zaprzeczają swej niedawnej przeszłości. Główny problem polega jednak na tym, że w społeczeństwie nie ma pragnienia poznania prawdy.
A przecież nie możemy milczeć. Nie wolno nam powtarzać własnych błędów ani błędów naszych rodziców. Wszyscy musimy stanąć twarzą w twarz ze swoją przeszłością. To zadanie dla wszystkich tych, którzy byli świadkami wojny. Ale nowe, powojenne pokolenie także musi poznać prawdę. To nie Unia Europejska wymierza im karę, ale ich rodzice. Młodym ludziom odmawia się wiz nie z powodu tego, kim są, ale z powodu tego, co zrobili albo czego nie zrobili ich rodzice. Młodzież w Serbii cierpi dlatego, że powinna zadawać pytania, a jednak tego nie robi. I właśnie dlatego, jak mi się zdaje, tak długo nie odwiedzałam Belgradu. Nie mogłabym znieść ich milczenia i zaprzeczania przeszłości. Tak samo jak nie mogłam tego znieść we własnym kraju.
The Polish version of this article first appeared in Forum. Weekly magazine for reprints from the international press 19 (2009): http://www.tygodnikforum.pl.
Published 3 June 2009
Original in English
First published by Forum. Weekly magazine for reprints from the international press 19 (2009) (Polish version)
© Slavenka Drakulic / Forum. Weekly magazine for reprints from the international press / Eurozine
PDF/PRINTNewsletter
Subscribe to know what’s worth thinking about.